Czy amerykański izolacjonizm jest mitem?

Ameryka pod rządami nowego prezydenta może się okazać bardziej agresywna niż Ameryka Obamy, ale nie ma podstaw sądzić, że wycofa się z prowadzenia polityki międzynarodowej na szeroką skalę.

Aktualizacja: 10.12.2016 12:42 Publikacja: 08.12.2016 09:15

Czy amerykański izolacjonizm jest mitem?

Foto: AFP, Mandel Ngan

Widmo krąży po Europie, widmo izolacjonizmu, by strawestować klasyka lewicy. Wraz z objęciem przez Donalda Trumpa Białego Domu Stany Zjednoczone mają porzucić NATO, odwrócić się tyłem do całego świata i skoncentrować na uszczelnianiu granicy z Meksykiem. To rzeczywiście groźna perspektywa – tyle że oparta na nader wątpliwych przesłankach.

Chłopcy i tak ginęli

Pierwszą z nich jest rzekoma amerykańska tradycja izolacjonizmu. Niektórzy wywodzą ją z koncepcji zawartych w „Wystąpieniu pożegnalnym" George'a Washingtona z końca XVIII w., tekście uznawanym przez Amerykanów za kanoniczny. Autor, nazywany Ojcem Narodu, pisał tam: „Istotą naszej polityki jest trzymanie się z dala od trwałego sojuszu z jakąkolwiek częścią świata". Tyle tylko że był to postulat nie tyle izolacjonizmu, czyli pozostawania na uboczu wydarzeń europejskich (co wówczas oznaczało światowych), ile unilateralizmu, czyli podejmowanie decyzji zgodnie z własną oceną sytuacji i unikanie stałych zobowiązań wobec innych państw.

Czytaj więcej

Są politolodzy, którzy uważają, że izolacjonizm amerykański narodził się wraz z pojawieniem się w 1823 r. doktryny Monroe. Ale przytaczane na dowód tej tezy sformułowanie stanowiło jedynie, że „Stany Zjednoczone nie ingerowały w wojny pomiędzy państwami europejskimi dotyczące ich samych i nie zamierzają nadal tego czynić". W wojny dotyczące ich samych – a nie w konflikty, których znaczenie wykraczałoby poza kontynent.

To prawda, że w wyborach prezydenckich w 1916 r. Woodrow Wilson obiecywał, że „amerykańscy chłopcy nie będą ginąć w Europie", ale przecież i tak ginęli. I prawdą jest, że przed włączeniem się Stanów Zjednoczonych do II wojny światowej popularny był tam ruch „Ameryka przede wszystkim", tyle że który kraj nie stawia nade wszystko interesów własnych obywateli, co nie musi przecież oznaczać lekceważenia innych?

Prawdą jest bowiem i to, że w drugiej połowie lat 40. XX w. Stany Zjednoczone zaangażowały się w tworzenie liberalnego porządku światowego, odegrały decydującą rolę w powstaniu ONZ i NATO, zrealizowały plan Marshalla, zreorganizowały system polityczny Japonii itd. Dopiero wskutek wyboru Donalda Trumpa ma jakoby nastąpić odwrót od tej postawy. Czy w publicznych oświadczeniach i wystąpieniach Trumpa (a nie zajmujących się nim i na ogół niechętnych mu komentatorów) można znaleźć dowody, że rzeczywiście jest to jego cel?

Pierwszą znaczącą publiczną deklaracją polityczną Donalda Trumpa było całostronicowe ogłoszenie w formie listu, zamieszczone 2 września 1987 r. w trzech czołowych dziennikach amerykańskich. Jest oczywiście kwestią wątpliwą, czy deklarację złożoną przed 30 laty przez biznesmena wypierającego się wówczas ambicji politycznych można uznać za wiarygodną prezentację dzisiejszych poglądów prezydenta USA. Niemniej w tekście nie ma niczego, pod czym Donald Trump nie podpisałby się i dziś – co skądinąd jest ważną przesłanką dla wnioskowania, czy jego przyszła polityka będzie zgodna z deklaracjami wyborczymi.

Sam tytuł tego listu już jest znamienny: „Amerykańskiej zagranicznej polityce obronnej nie dolega nic, czego nie uleczyłaby doza silnego charakteru". Jego istotę zaś streszcza stwierdzenie, że „świat śmieje się z polityków amerykańskich, gdyż ochraniamy niebędące naszą własnością statki, by mogły one przewozić ropę potrzebną nie nam, lecz sojusznikom, którzy nas nie wspierają".

Bezpośrednim adresatem tego opisu tezy była Japonia, ale Trump kierował go i do innych państw pasożytujących jego zdaniem na Ameryce. Można oczywiście polemizować z takimi opiniami, ale z pewnością nie sposób uznać ich za przejaw izolacjonizmu. Są one natomiast charakterystyczne dla postawy nacjonalistycznej (w anglosaskim rozumieniu tego terminu), która rzeczywiście stanowi istotę filozofii politycznej Donalda Trumpa.

Ameryka przede wszystkim

Następna szerzej nagłośniona wypowiedź Trumpa pochodzi z marca 2016 r., gdy walczył już o prezydenturę. Stwierdził wtedy, że „NATO jest przestarzałe". Zapytany 27 marca przez dziennikarzy „The New York Times" o to sformułowanie wyjaśnił, że jego zdaniem obecny kształt sojuszu nie odpowiada na największe zagrożenie współczesności: NATO „musi się zmienić i objąć [swoim działaniem] terroryzm". Symbolem nieporadności sojuszu było zdaniem Trumpa dopuszczenie do skutecznego przeprowadzenia 22 marca 2016 r. zamachu terrorystycznego w pobliżu kwatery głównej NATO w Brukseli.

Trump stwierdził dalej, że Stany Zjednoczone „nie mogą już być światowym policjantem", i posłużył się przykładem Ukrainy, której los jego zdaniem obchodzi tylko Rosję i USA; Stany Zjednoczone mogłyby zresztą pomóc Ukrainie, gdyby o to poprosiła, ale Kijów tego nie czyni. Można Trumpowi postawić w tym miejscu zarzut ignorancji – ale przecież nie skłonności do izolacjonizmu. Dziennikarze zapytali też Trumpa, czy jako prezydent pomógłby takim członkom NATO jak Estonia w wypadku agresji rosyjskiej. Jego odpowiedź była jednoznaczna: „Tak, pomógłbym. Mamy traktat, mamy go".

Trump wiele uwagi poświęcił też kosztom funkcjonowania NATO i sardonicznie skomentował oczekiwanie, że USA będą obrońcą wszystkich: „Nieważne kto to, bronimy każdego. Gdy masz problem, zgłoś się do Stanów Zjednoczonych. Obronimy cię. Czasem nawet za darmo". Trump podkreślił, że dług USA zbliża się do kwoty 21 bilionów dolarów, a mimo to bogate państwa, jak Japonia i Korea Południowa, nie partycypują w odpowiedniej skali w kosztach obrony własnego terytorium.

Trudno nie zgodzić się z tym twierdzeniem, i to nie tylko w odniesieniu do Azji. Niemcy, Francję i wiele innych państw stać na rozbudowane systemy socjalne w dużej mierze właśnie dzięki temu, że ich wydatki obronne nie sięgają nawet zadeklarowanych 2 proc. PKB. Trump zdaje sobie przy tym sprawę z różnicy potencjałów gospodarczych państw-członków NATO i nigdy nie mówił, że wszystkie one powinny same ponieść całość kosztów zapewnienia sobie bezpieczeństwa. Mówi jedynie – i trudno odmówić mu racji – że wszyscy powinni partycypować w takich działaniach na miarę swoich możliwości. Tezy tej, wielokrotnie powtarzanej przez prezydenta elekta, nie można jednak określić mianem izolacjonizmu.

Swoje poglądy na politykę międzynarodową Trump przedstawił najszerzej w wykładzie wygłoszonym w Center for the National Interest 27 kwietnia 2016 r. Jednoznacznie stwierdził tam: „moja polityka zagraniczna będzie zawsze uwzględniać przede wszystkim interes Ameryki i jej bezpieczeństwo... Moja administracja będzie się kierować zasadą »Ameryka przede wszystkim«". Ale jednocześnie dodał: „Gdy zostanę prezydentem, zwołam spotkanie na szczycie z sojusznikami z NATO i odrębny szczyt z sojusznikami azjatyckimi. Omówimy tam... nowe strategie radzenia sobie ze wspólnymi wyzwaniami... Będę też działał wraz z sojusznikami na rzecz nadania nowego impetu zachodnim wartościom i instytucjom". Tak nie przemawia izolacjonista. Ktoś mógłby powiedzieć, że są to tylko słowa, ale na razie wszyscy znamy tylko słowa Trumpa. Ważne, byśmy przewidywania dotyczące jego prezydentury opierali na jego wypowiedziach, a nie na ich karykaturalnych przeinaczeniach.

Trump powtórzył też, nawet dobitniej niż uprzednio, że Ameryka „będzie znów wielkim i spolegliwym sojusznikiem", ale celem jej polityki zagranicznej nie będzie budowanie narodu (nation-building), lecz zapewnianie stabilizacji w świecie – co jest podstawowym zadaniem wielkich mocarstw i czego w żadnym razie nie można uznać za przejaw izolacjonizmu.

Co więcej, Trump wyraźnie określił zamiar zwiększenia o 50 proc., czyli do 2 mln żołnierzy, liczebności amerykańskich sił zbrojnych, a także modernizacji marynarki wojennej i lotnictwa. A przecież plan ten nie wynika z potrzeby wzmocnienia granic Stanów Zjednoczonych i wyraźnie wskazuje na chęć pozostania aktywnym graczem na arenie międzynarodowej. Zdaniem Trumpa armia i jej generałowie nie mogą jednak, jak obecnie, zajmować się kwestią globalnego ocieplenia, powinni natomiast skoncentrować się na najważniejszym celu, jakim jest zwalczanie radykalnego islamizmu. By takie działania były skuteczne, trzeba je prowadzić na całym świecie, co samo w sobie stanowi zaprzeczenie izolacjonizmu.

Trump podkreślił też w swym wystąpieniu konieczność dotrzymywania przez Stany Zjednoczone zobowiązań przyjętych wobec innych państw. Ostro skrytykował wycofanie się przez Obamę z planów budowy tarczy antyrakietowej w Polsce i Czechach, podkreślając, że wdawanie się w spory z przyjaciółmi sprowokuje ich jedynie do szukania pomocy gdzie indziej.

Można natomiast mieć zastrzeżenia do innego twierdzenia Trumpa: „kraje, których bronimy, muszą pokrywać koszty obrony. Jeśli odmówią, USA muszą być gotowe pozwolić im, by broniły się same. Nie mamy wyboru". Nie bez powodu pogląd ten był wielokrotnie krytykowany, a sam Trump musiał go wyjaśnić w kolejnym wywiadzie.

Udzielił go redakcji „The New York Times" 22 lipca, gdy był już kandydatem swojej partii na prezydenta. W kwestii dzielenia się kosztami i tym razem jednoznacznie zadeklarował gotowość do powiedzenia bogatym państwom niełożącym na swoją obronę: „Gratulacje, będziecie bronić się sami". Ale wyraźnie podkreślił, że stwierdzenie to odnosi się tylko do państw o „ogromnym bogactwie" (massive wealth).

Zarazem jednak zmodyfikował swoje stanowisko w kwestii udzielenia przez USA pomocy krajom bałtyckim w sytuacji ewentualnego ataku rosyjskiego: „Jeśli [państwa te] wnoszą uzgodniony wkład w obronność... jeśli wywiązały się ze swoich zobowiązań wobec nas, to tak". „A jeśli nie?" – dopytuje dziennikarz i słyszy: „To nie powiem, co zrobię".

Trump wielokrotnie w różnych kwestiach dotyczących bezpieczeństwa z rozmysłem odmawiał jednoznacznych deklaracji intencji Ameryki i krytykował Obamę, że ten naiwnie informował przeciwników o swych zamiarach. Można mieć zastrzeżenia wobec takiej taktyki, stanowiącej zaprzeczenie koncepcji odstraszania, ale nie sposób uznać jej za przejaw izolacjonizmu.

Prowadzący wywiad dziennikarz wypaczył jednak deklarację Trumpa, choć ten ponownie wyjaśnił, że ma na myśli tylko potrzebę pokrywania przez majętnych beneficjentów części kosztów amerykańskiej obecności wojskowej. Ale w świat poszedł dziennikarski spin, że Trump wycofuje się z zobowiązań wynikających z art. 5 traktatu waszyngtońskiego. Powszechne określanie Trumpa mianem izolacjonisty datuje się właśnie od tego wywiadu – tyle że oparte jest nie na wypowiedzi przyszłego prezydenta, lecz na jej tendencyjnej interpretacji.

Zbiegiem okoliczności kwestia Estonii pojawiła się w tym samym czasie u Newta Gingricha, który miał nieszczęście stwierdzić 21 lipca: „Estonia to przedmieście Sankt Petersburga... Nie jestem pewien, czy zaryzykujemy wojnę nuklearną o jakieś miejsce, które jest przedmieściem Sankt Petersburga".

To w oczywisty sposób głupia wypowiedź, nawet w sferze faktów, gdyż najmniejsza odległość między Estonią a Sankt Petersburgiem wynosi prawie 140 km (co skądinąd nie przeszkodziło Radosławowi Sikorskiemu potwierdzić geograficznych banialuk Gingricha).

Po Gingrichu, profesorze historii i bardzo doświadczonym polityku, można się było spodziewać większej wiedzy i mądrości. Ale Newt Gingrich to nie Donald Trump. Gdyby miał on objąć ważne stanowisko w tworzonej obecnie administracji, szczególnie związane z polityką zagraniczną, powinniśmy się od niego domagać nie tyle wyjaśnień, ile jednoznacznego wycofania się z tak szkodliwych stwierdzeń.

Ale w lipcu 2016 r. Gingrich po prostu nie wierzył, że do Białego Domu wprowadzi się republikanin. Uznał, że głoszenie kontrowersyjnych poglądów nie będzie miało żadnych negatywnych konsekwencji, zapewni mu natomiast uwagę mediów. Niemniej sprawiedliwości stałoby się zadość, gdyby Gingrich stracił szansę na stanowisko rządowe wskutek tej wypowiedzi, z satysfakcją odnotowanej zresztą przez rosyjskie media.

Fałszywa pieśń globalizmu

Kolejnym zarzutem kierowanym pod adresem Trumpa jest jego rzekome dążenie do zminimalizowania roli czy wręcz likwidacji rozmaitych organizacji międzynarodowych, w tym nawet ONZ. Pogląd ten ta opiera się przede wszystkim na kolejnym fragmencie wykładu w Center for the National Interest: „podstawą szczęścia i harmonii jest państwo narodowe. Jestem sceptycznie nastawiony do związków międzynarodowych, które wiążą Amerykę i obniżają jej status".

Nie ma jednak żadnych wypowiedzi prezydenta elekta, w których postulowałby wycofanie się Stanów Zjednoczonych z takich organizacji. Niechętny ONZ jest wprawdzie bliski Trumpowi John Bolton, ale prezydent elekt zdecydował się powierzyć stanowisko przedstawiciela USA przy ONZ Nikky Haley, osobie o fascynującym życiorysie i zdecydowanych poglądach, wśród których na próżno by jednak szukać jakichkolwiek nut izolacjonistycznych.

Więcej wątpliwości budzi natomiast stosunek Trumpa do międzynarodowych porozumień gospodarczych i handlowych. Wprawdzie wielokrotnie deklarował się jako zwolennik wolnego handlu, ale nie wskazał żadnego porozumienia z udziałem USA, z którego byłby zadowolony. Z pewnością nie dopuści do wejścia w życie umowy transpacyficznej TPP ani nie sfinalizuje rozmów o umowie transatlantyckiej TTIP. Te decyzje można rzeczywiście interpretować jako przejaw izolacjonizmu gospodarczego.

Należy jednak dostrzec, zgodnie z intencjami Trumpa, że nie postuluje on przecież odcinania USA od międzynarodowej wymiany handlowej, uważa jedynie całkowite zniesienie ceł i innych obostrzeń za niekorzystne dla swego kraju. Jak zauważa, „żaden kraj nie osiągnął sukcesu, jeśli nie stawiał na pierwszym miejscu swojego interesu". A logiczną konsekwencją takiego myślenia jest konstatacja: „Nie będziemy podporządkowywać naszego kraju ani jego mieszkańców fałszywej pieśni globalizmu".

Otwarcie się na nieograniczony import z obszarów, na których cena siły roboczej jest sztucznie zaniżana albo jest naturalnie niższa wskutek niższego poziomu życia, byłoby działaniem na niekorzyść własnego państwa. Nie pozwala na to nacjonalizm gospodarczy Trumpa, który jako prezydent ma obowiązek dbać przede wszystkim o interes Amerykanów.

Podobnie rzecz się ma z umową NAFTA, której Trump z pewnością nie zerwie. Jest natomiast prawdopodobne, że użyje groźby wycofania się z porozumienia, by uzyskać pewne ustępstwa ze strony Meksyku. Podjął już też pierwsze działania na rzecz utrzymania amerykańskich fabryk w USA, co ma dla jego wyborców znacznie większe znaczenie, niż wypowiedzenie samej umowy, choć za sukces będzie musiał zapłacić przyznaniem producentom przywilejów podatkowych.

Izolacjonizm amerykański jest mitem, powielanym najczęściej w złej wierze i w negatywnym kontekście. Gdy udział Ameryki w konfliktach europejskich stawał się konieczny, nie uchylała się ona od odpowiedzialności. Nie uchyla się i dziś ani nie będzie tego czynić po 20 stycznia 2017 r.

Ameryka Trumpa może się okazać bardziej agresywna niż Ameryka Obamy, ale nie ma podstaw sądzić, że będzie izolacjonistyczna.

Autor jest politologiem, amerykanistą, anglistą, przewodniczącym Rady Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Widmo krąży po Europie, widmo izolacjonizmu, by strawestować klasyka lewicy. Wraz z objęciem przez Donalda Trumpa Białego Domu Stany Zjednoczone mają porzucić NATO, odwrócić się tyłem do całego świata i skoncentrować na uszczelnianiu granicy z Meksykiem. To rzeczywiście groźna perspektywa – tyle że oparta na nader wątpliwych przesłankach.

Chłopcy i tak ginęli

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie
Plus Minus
Irena Lasota: Po wyborach