PiS odniósł chyba najbardziej paradoksalne zwycięstwo w historii polskiej współczesnej polityki. Zdobył rekordowy odsetek głosów, powiększył elektorat w liczbach bezwzględnych o dwa miliony. Zdobył samodzielną większość mimo wejścia do Sejmu wszystkich pięciu ogólnopolskich komitetów, nie zbierając żadnej premii od partii, która nie przekroczyła progu, jak to było w 2015 roku. Wszystko to po czterech latach rządzenia, czyli zużycia władzy, oraz po wielu własnych wpadkach, problemach, aferach.
Jednym słowem – PiS poradził sobie w trudnych okolicznościach. A mimo to zdobył jedynie 235 mandatów, czyli tyle samo co cztery lata wcześniej, tracąc zarazem większość w Senacie. I to wszystko kosztem bezprecedensowych wydatków i programów socjalnych, kosztujących dziesiątki miliardów złotych, przy znakomitej i spójnej kampanii. Jaki więc jest bilans?
Przesadzili z socjalem
Wynik jest daleki od oczekiwań polityków partii rządzącej, które oscylowały wokół przynajmniej 250 mandatów, a za całkiem realne uznawano 276 mandatów – większość trzech piątych, potrzebną do odrzucania prezydenckiego weta. Co byłoby zabezpieczeniem na wypadek, gdyby Andrzej Duda nie wygrał wyborów w przyszłym roku. Lub gdyby za bardzo się usamodzielnił w drugiej kadencji. Sondaże na poziomie 50 procent dawały nadzieję na taką właśnie, bardzo mocną większość. Jak pokazał sondaż powyborczy, PiS utrzymał rekordowe 90 proc. własnych wyborców sprzed czterech lat – najwięcej ze wszystkich ugrupowań wchodzących do Sejmu. Ale zarazem spośród niegłosujących w 2015 r. zmobilizował o cztery punkty mniej osób niż PO (23,3 do 27,2 proc.).
Co zawiniło? Przegrana w dużych miastach z pewnością, bo typowy wielkomiejski elektorat PiS odpuścił sobie już na początku kadencji i był w tym konsekwentny. Lecz na wyniku mogła zaważyć także ostatnia prosta. Badania exit poll Ipsosu (które w tym roku sprawdziły się chyba najlepiej w historii takich badań w III RP) pokazały, że wśród przedsiębiorców PiS przegrało wyraźnie z PO.
Anegdotyczne dowody (zgoda, że niemające wartości statystycznej) mogą wskazywać, że PiS przestrzelił z obietnicami socjalnymi, zwłaszcza z zapowiedzią radykalnego podniesienia płacy minimalnej, mobilizując przeciwko sobie wielu spośród tych, którzy na te frykasy dla elektoratu partii Kaczyńskiego mają się składać. Kilka tygodni przed wyborami miały docierać na Nowogrodzką sygnały, że w terenie sympatycy i działacze partii zaczynają być zniecierpliwieni kolejnymi socjalnymi obietnicami. Może i część z nich zyskuje, ale powstawało też wrażenie, że pracujący i zarabiający tylko trochę lepiej od przeciętnej – a takich jest w elektoracie PiS przecież już całkiem sporo – muszą się składać na tych, którzy wybierają życie z socjalu. Mogą, bo to zapewniła im rządząca partia.