Tomasz P. Terlikowski: To co nieoczekiwane

A imię jego czterdzieści i cztery – te słowa zadźwięczały mi w uszach, gdy bezlitosny kalendarz uświadomił mi, że bezpowrotnie minął już czas, gdy miałem lat czterdzieści trzy. Bezlitosne było także to, że choć urodziny (a przynajmniej ich część) miałem spędzić już w Polsce, z żoną i dzieciakami, okazało się, że jest to niemożliwe.

Publikacja: 14.09.2018 18:00

Tomasz P. Terlikowski: To co nieoczekiwane

Foto: Fotorzepa, Rafał Guz

Wszystko zaczęło się od tajfunu w Japonii (gdzie, tak się składa, spędzam ostatnio bardzo dużo czasu). Choć ani mnie, ani ludzi będących tym razem ze mną na pielgrzymce do Kraju Kwitnącej Wiśni nie dotknął, zniszczył lotnisko w Osace, z którego mieliśmy wracać do Polski. W efekcie zamiast być w domu w dniu urodzin, byłem dzień później i zamiast przez Frankfurt leciałem do Warszawy przez... Singapur i Moskwę.

Urodziny spędziłem więc, czekając na samolot (na szczęście nie na lotnisku, lecz w Tokio) i w drodze. I choć powinienem być wściekły, zmarnowany (zamiast przez 12 godzin podróżowałem przez 24), wcale tak nie było. To nieoczekiwane wydarzenie pozwoliło mi zobaczyć przepiękny tokijski park, w którym dotąd nie byłem, porozkoszować się przyrodą i japońską estetyką ukrytą w potężnym mieście i pooglądać żółwie, które gramoliły się na podesty jak w warszawskich Łazienkach kaczki. Widok był niesamowity, bo park (niemały) ukryty był w cieniu gigantycznych wieżowców i nikt nie podejrzewałby przed wejściem do niego, że może on być tak bardzo naturalny w swojej organizacji. Jeśli mi kogoś brakowało, to tylko mojej żony, ale natychmiast pomyślałem, że muszę ją tam zabrać następnym razem i że będzie jej o czym opowiadać.

Słowem, jeden piękny dzień został zastąpiony innym pięknym dniem. Nieoczekiwanym, niezaplanowanym, a jednak niesamowitym. Pan Bóg spłatał mi niezwykłego figla, a ja nie potrafię nie być za to wdzięczny.

Po co o tym piszę? Nie, nie po to, by pochwalić się, gdzie ostatnio byłem i co robiłem, ani nawet błysnąć światowością. To wydarzenie po raz kolejny uświadomiło mi, że nasze ludzkie planowanie niewiele jest warte, że bardzo często najlepsze w naszym życiu wcale nie jest to, co zaplanowaliśmy albo co zaplanowano za nas, lecz przypadek (dla chrześcijanina to inne imię Bożej Opatrzności). Gdyby moje życie wyglądało tak, jak je sobie zaplanowałem, byłoby bez wątpienia fajne, ale... to, jakie otrzymałem, jest o wiele fajniejsze. Gdyby wszystkie moje plany się spełniły, byłbym zapewne też spełnionym facetem, ale bardzo wielu rzeczy bym nie przeżył.

Dlatego tak irytuje mnie kult planowania, szczególnie w kwestii dzieci, pracy, zarządzania. „Czy wszystkie pana dzieci były planowane" – słyszę co jakiś czas. „Jaką szkołę zaplanowaliście dla waszych dzieci?" – to drugie pytanie, które mnie irytuje. Odpowiedź brzmi, choć może w naszych czasach straszliwie, że niewiele w życiu planuję, bo... właśnie moje życie nauczyło mnie, że to, co nieoczekiwane i niezaplanowane, bywa o wiele lepsze niż wymuszone od życia sukcesy.

Islamskie inszallah czy chrześcijańskie przypomnienie św. Jakuba, aby zawsze dodawać do naszych zaplanowanych czynności krótkie stwierdzenie: „jeśli Bóg pozwoli", to jednak nie tylko pochwała niezaplanowanych miłych nam zdarzeń, ale przede wszystkim fantastyczna postawa życiowa, która sprawia, że wszystko może stać się źródłem radości. Nasz uśmiech nie zależy przecież od tego, co się dzieje wokół, ale od tego, jak sami do tego podchodzimy. Od nas i tylko od nas zależy, czy jakieś wydarzenie potraktujemy jako dar, łaskę czy jako dopust Boży i dramat.

Pan Bóg zawsze daje rzeczy dobre dla nas, ale niektóre z nich sami czynimy nieznośnymi przez brak ich przyjęcia. Ja przekonałem się o tym po raz kolejny w Tokio w dniu moich urodzin. Takich urodzin jeszcze nie miałem i takiego powitania w domu także dawno.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Wszystko zaczęło się od tajfunu w Japonii (gdzie, tak się składa, spędzam ostatnio bardzo dużo czasu). Choć ani mnie, ani ludzi będących tym razem ze mną na pielgrzymce do Kraju Kwitnącej Wiśni nie dotknął, zniszczył lotnisko w Osace, z którego mieliśmy wracać do Polski. W efekcie zamiast być w domu w dniu urodzin, byłem dzień później i zamiast przez Frankfurt leciałem do Warszawy przez... Singapur i Moskwę.

Pozostało 87% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia