Fałszywe mity „Solidarności”

Czy w przypadku „Solidarności" z roku 1980 uprawnione jest mówienie o woli powszechnej? Czy nie dajemy się ponieść emocjonalnemu postrzeganiu rzeczywistości? Czy jedność jest rzeczywiście tym, co stanowi o istocie Sierpnia?

Aktualizacja: 30.08.2015 09:05 Publikacja: 28.08.2015 01:00

Fałszywe mity „Solidarności”

Foto: Plus Minus, Mirosław Owczarek

Solidarność" jak mieszczańska ciotka, która swych siostrzeńców i bratanków, wszystkie dzieci z sąsiedztwa, sadza na kanapie i podszczypuje, a one, by ciotki nie urazić, deklarują zgodę. Mówią, że nie oglądają horrorów, papierosów nie palą, a w niedzielę siedzą u dominikanów...

„Solidarność" grzeczna, bo czy można nazwać oporem poddanie się ogólnej fali? Dziś często wydaje się nam, że onego czasu wszyscy Polacy poczuli jakąś powinność i strajkowali oraz maszerowali...

Te dwa obrazki chodziły mi po głowie, gdy próbowałem oddać pewną męczącą myśl o sprzeniewierzeniu się „Solidarności" sobie samej. Albo inaczej – zaprzepaszczeniu najważniejszej z punktu widzenia polityki jej idei – wolności. Ruch, który postawił na godność osoby ludzkiej, tę godność, która przejawia się także w wolnej artykulacji własnych poglądów. Wolność rozumiana klasycznie, nie jako uświadomiona konieczność czy poddanie się duchowi dziejów, ale świadome uczestniczenie jednostki w życiu politycznym.

Gdyby szukać intelektualnych źródeł tego ruchu, to oprócz prac ks. Józefa Tischnera trzeba – przede wszystkim – sięgnąć do „Osoby i czynu" Karola Wojtyły. Znajdujemy tam próbę opisu relacji między wolnym człowiekiem a wspólnotą. Społeczna natura człowieka w tej pracy realizuje się nie w bezwolnym poddaniu się grupy przez konformizm lub unik (takie zachowania nazwane są tam nieautentycznymi), ale przez sprzeciw i solidarność.

Nie chodzi więc o deklarację zbiorową, nie jest to gest milionów, ale aktywność pojedynczego człowieka. Dziś zapomniano o takiej „Solidarności", w której mieściły się liczne jednostki w Sierpniu '80 deklarujące postawy osobne, jak Anna Walentynowicz czy małżeństwo Gwiazdów.

Wola powszechna i karnawał

Etos „Solidarności" i pamięć o Sierpniu '80 wielokrotnie były wykorzystywane niezgodnie z przeznaczeniem. Jeden z najbardziej republikańskich zrywów stał się kneblem, blokadą polityczności. Ta bowiem potrzebuje rozumu i sporu. Obce powinny być jej zbiorowe emocje, a przynajmniej powinna ona nad nimi panować. Opowieść o Sierpniu natomiast została zredukowana do tego, co nie jest polityczne: do gromkich śpiewów i przemarszów.

Gdzie tu miejsce na pasjonującą walkę wewnętrzną? Gdzie najróżniejsze koncepcje i interesy, gdzie walka o władzę? Gdzie jest to wszystko, w czym ludzka wolność znajduje zwykle upust? Gdyby Sierpień '80 był naprawdę taki, jak się go przedstawia, należałoby uznać, że jest to doświadczenie totalitarne.

Tymczasem wtedy, w stoczni, narodziła się republika. Może tylko na 16 miesięcy, ukrócona i ostatecznie skrępowana, ale jednak.

Już w latach 80. wśród badaczy opozycji demokratycznej w Polsce trwał spór o charakter „Solidarności". W jakim stopniu była ona odbiciem komunistycznej ideologii, a na ile jej działacze zdołali przekroczyć ciasne ramy czerwonego sposobu myślenia. Innymi słowy, czy był to ruch wewnątrzsocjalistycznej odnowy czy też coś zupełnie nowego.

Ten spór opisał m.in. Paweł Rojek w swoim znakomitym studium „Semiotyka Solidarności". Interpretacji „Solidarności" jako odbicia ideologii komunistycznej przeciwstawił on wizję ruchu, który ów porządek zdołał przekroczyć.

W pierwszym wypadku mówimy o „Solidarności" jako ideologii, w drugim o zrywie aideologicznym. Mogła być więc „Solidarność" kontrideologią, która partię zastępuje związkiem, Sowiety – Kościołem etc. Ale mogła też być zakwestionowaniem totalitarnego porządku w imię wartości republikańskich.

Za tą ostatnią interpretacją optuje m.in. Dariusz Gawin, który postrzega „Solidarność" jako kolejną emanację polskiej formy politycznej, jaką jest otwarty ideologicznie republikanizm. W tym duchu swoje tezy formułuje także Rojek.

Ową opozycję między wizjami „Solidarności" możemy też ująć za pomocą pojęć, którymi się wówczas posługiwano. Z jednej zatem strony możemy traktować „Solidarność" jako wolę powszechną, z drugiej jako karnawał.

Lifting rodzinnego albumu

Pojęcie „woli powszechnej" bywało już odnoszone do „Solidarności" choćby przez Jadwigę Staniszkis. Wola powszechna, jak ją rozumiał Rousseau, nie oznacza sumy jednostkowych preferencji, nie jest też wolą większości. Wola powszechna ma charakter totalny. Jest czymś w rodzaju ducha, który przyświeca społeczności i ją prowadzi.

Jest w niej coś niezwykle tajemniczego. I jeśli dziś oglądamy ręce w czasie mszy świętej wyciągnięte do góry i układające się wszystkie w znak victorii, jeśli patrzymy na natchnione twarze, na śpiewających „Boże coś Polskę", jeśli więc widzimy coś, co przekracza według nas racjonalne mechanizmy tłumaczące zachowania społeczne, to mamy skłonność do mówienia o jakiejś jedności, która między nami panuje. Taka też stała się „Solidarność", tak postrzega się Sierpień '80, jako przedmiot nostalgii w III RP.

Jest coś totalnego w masowości „Solidarności", w tym, że do strajku przyłączały się kolejne zakłady, że kiedy władza intonowała „Międzynarodówkę", spontanicznie odpowiadano pieśniami patriotycznymi. Jest wreszcie jakaś wewnętrzna potrzeba w Polakach, by widzieć siebie samych na zdjęciach z ważnych wydarzeń i przypisywać sobie w nich uczestnictwo.

Kto nie miał dziadka powstańca, a kto nie był w „Solidarności"? Podobnie – kto nie jeździł po Polsce trasą papieskich pielgrzymek i kto nie płakał po papieżu? Istnieje więc taka potrzeba uczestniczenia w wydarzeniach wiele lat po tym, gdy miały one miejsce, takie postuczestnictwo, kiedy legitymizuje się własne miejsce w społeczności przez odwołanie się do wspólnotowych przeżyć.

Odcięcie się od tej wspólnotowości kończy się społecznym wykluczeniem – jako przykład przypomnijmy sobie cięgi, jakie zebrał Aleksander Kwaśniewski, który brak zaangażowania w „Solidarność" tłumaczył kiedyś tym, że nie chciał brać udziału w owczym pędzie.

Znakomity opis takiego napięcia między skonstruowaną po fakcie tożsamością a rzeczywistością daje Jan Polkowski w „Śladach krwi", kiedy to bohater wyrosły na „Solidarności" musi się zmierzyć w bezpieczniacką przeszłością ojca. Jak ma się utożsamiać z historią, która jest opowieścią o tym, co robili nasi antenaci, jeśli ci wcale nie pasują do upragnionych przez nas wyborów. Każdy człowiek dąży do redukcji dysonansu poznawczego.

Nie byłoby w tym nic złego. Lepiej bowiem, gdy ludzie odwołują się do dobrych mitów niż złych. Dobrze jest, gdy wolą się widzieć wśród uczestników nabożeństw w stoczni, niż chwalą się zomowską przeszłością albo obojętnością.

Jeżeli przeszłość ma budować wspólnotę oraz inspirować do dobrych działań w przyszłości, to takie małe kłamstewko może się wydawać niegroźne, ba, nawet pożądane.

Arystoteles do spółki z Cyceronem zgodnie głosili, że tam znajdziesz wielkość, gdzie cnota jest w cenie. Wszelako przywołajmy tu jeszcze innego klasyka – Tomasza z Akwinu: mały błąd na początku okazuje się na końcu wielkim. Wizja „Solidarności" jako woli powszechnej nie jest bowiem niewinną ideą. Stoją za nią sprawy o wiele poważniejsze niż lifting rodzinnego albumu. To jeden z kluczy do opisu ideologii łaskawie nam panującej.

Gdzie jest jedność, nie ma polityki

Gdyby chodziło wyłącznie o ładunek emocjonalny, nie byłoby problemu. Problem jednak polega na tym, że nie chodzi tu tylko o włączenie do wspólnoty solidarnościowej potomków zomowców i partyjnego betonu, ale o odpowiedź na pytanie, czym naprawdę była „Solidarność", czym było doświadczenie Sierpnia '80, jaką formę polityczną przybrała i gdzie się podziały jej ideały.

Nie można tamtym wydarzeniom odmówić powszechności – ruch, w który zaangażowała się jedna trzecia obywateli, trzy razy więcej niż noszących partyjne legitymacje, robi wrażenie. Prawdziwe są zdjęcia mas, które stały pod bramą stoczni, organizowały strajki, debatowały niemal w każdym miejscu. Nie da się zanegować, że z perspektywy władzy komunistycznej był to największy kryzys zaufania społecznego.

Jak pisze Dariusz Gawin: „W relacjach z Wybrzeża uderza niezwykle silne poczucie doniosłości chwili, które ściśle łączy się z opisami granicznych psychosomatycznych doznań uczestników wydarzeń. Strajk stanowi dla nich graniczne doświadczenie egzystencjalne". Stan uniesienia był wtedy czymś naturalnym.

Ale czy od razu uprawnione jest mówienie o woli powszechnej? Czy nie dajemy się ponieść emocjonalnemu postrzeganiu rzeczywistości? Czy jedność jest rzeczywiście tym, co stanowi o istocie Sierpnia?

Jeśli tak, to naprzeciw jedności partii stanęła jedność „Solidarności". To władza broniła własnej niepodzielnej władzy i miała jednego wroga. Mielibyśmy wtedy symetrię dwóch stron, które same definiują się jako jedność. I jeżeli polityczność rodzi się tam, gdzie można zdefiniować wroga, to polityczność roku 1980 rodziłaby się w konfrontacji obozu władzy z obozem „Solidarności".

Wszelako zniweczone wtedy byłoby to, co Dariusz Gawin, Zbigniew Stawrowski czy Bronisław Wildstein uznali za najcenniejsze w „Solidarności" roku 1980 – czyli przebudzenie republikańskiej polityki. Tam, gdzie panuje pełna jedność, nie ma miejsca na klasycznie rozumianą politykę, która bierze się nie z uznania za podmiot polityczny masy, ale obywatela.

To pojedynczy obywatel, jak by powiedział Arystoteles, „człowiek wolny", jest podmiotem polityki. To on jako zwierzę, które dzięki mowie może wejść w spór o to, co dobre i złe, sprawiedliwe i niesprawiedliwe. Polityka jest zatem bardziej tyglem obywatelskich sporów niż masami na ulicy.

Prawdziwa opozycja między władzą komunistyczną a ruchem „Solidarności" musi zatem polegać nie na konfrontacji dwóch jedności, z których jedna jest odwrotnością tej drugiej, ale na zasadniczej zmianie jakościowej. Jeśli więc władza komunistyczna proponowała monopolizację władzy i zamknięcie – jak pisała Jadwiga Staniszkis w „Ontologii socjalizmu" – całego procesu politycznego we własnym obrębie, to ruch prawdziwie względem niej opozycyjny musiał polegać na rozkruszeniu tego monolitu.

Kłócące się społeczeństwo

I tak przez 16 miesięcy pierwszej „Solidarności" było. Gawin w eseju o Sierpniu '80 porównuje nawet stocznię do antycznych Aten, czyli miasta, w którym działa wewnętrzna polityczność. By przełożyć to na proste intuicje: kiedy mówimy czasem o jakiejś grupie, że jest rozpolitykowana, to mamy wtedy na myśli, że prowadzi wewnętrzne spory na tematy wspólne. Innymi słowy, ta grupa z jednej strony nie jest zgodna, z drugiej jednak musi posiadać wspólny język i wspólną sferę zainteresowań.

„Solidarności" udało się tego dokonać w całkowicie klasyczny sposób. O ile punktem wyjścia protestujących były sprawy bytowe, o tyle z czasem owa grupa była w stanie formułować swoje cele na poziomie znacznie wyższym, czyli pojawiły się postulaty polityczne.

Co ciekawe, owa polityczność była w dużej mierze dziełem samych robotników, bo część inteligenckich ekspertów przestrzegała przed sięganiem z żądaniami zbyt daleko – nie wierząc, że władza może się okazać zdolna do ich akceptacji. To właśnie w stoczni, poza postulatami usprawnienia gospodarki i zapewnienia wszystkich podstaw bytowych, zaczęto się domagać zarówno wolnej reprezentacji (niezależne związki), jak i wolności słowa.

Znaczące jest to, w jaki sposób powstało 21 postulatów. Nie napisała ich przecież jedna grupa ludzi, ale zebrano je, debatując nad wszystkimi postulatami, jakie zgłaszały poszczególne załogi zakładów. Jak mówi sam Andrzej Gwiazda: „Każdy z 28 zakładów tworzących MKS miał swoje żądania. Wyłoniliśmy więc kilkuosobową komisję, której zadaniem było porównanie tych wszystkich postulatów i przygotowanie zbiorczej listy" – to niemal jak sejmikowe urabianie.

Kiedy socjologowie tamtego czasu badali, co robotnicy mają na myśli, używając słowa „socjalizm" (a było to słowo pojawiające się dość często i w pozytywnym kontekście), ludzie odwoływali się do ideałów wolnościowych, przeciwstawiając je komunistycznej teorii i praktyce. By do tego doszło, musiała się ujawnić wewnętrzna potrzeba uruchomienia procesów różnicujących grupę.

Zresztą jeśli przyjrzymy się postulatom grupy, która ostatecznie straciła wpływ na związek, przede wszystkim tej związanej z małżeństwem Gwiazdów, to zobaczymy tam duży dystans do ujednolicania struktury związkowej. Jakby uruchomiona raz potrzeba wolności nie chciała dla siebie żadnej tamy.

To właśnie zjawisko nazywane jest karnawałem „Solidarności". Stopniowo puszczały tamy, które uruchomiły nie nową władzę totalitarną, ale wolne społeczeństwo, które łamało dotychczasowe reguły.

Karnawał to czas wyłączony. Wszelako i w tym pojęciu tkwi pewne niebezpieczeństwo. Karnawał jest bowiem błazeńskim odwróceniem panujących reguł. Pośrednio jednak byłoby to przyznanie, że „Solidarność" była partią komunistyczną w lustrzanym odbiciu, jej radosną parodią na czas między dwoma postami.

To określenie nie pasuje do zalążka wolnego społeczeństwa, które wtedy się rodziło. Społeczeństwa wewnętrznie się kłócącego.

Uniesienie moralne pod jednolitym przywództwem

Zwolennicy tezy o „Solidarności", która nie była prostym odbiciem komunistycznej rzeczywistości, są dość zgodni w określeniu momentu, gdy „Solidarność" stała się tym ruchem, jaki znamy z kolejnych lat. To stan wojenny, czyli moment, w którym wolność została ukrócona. Nie było to tylko zakończenie wolności działania związku jako takiego, ale także ukrócenie wolności wewnętrznej.

Zdelegalizowany związek przestał być miejscem debaty. Zmienił także swój charakter. Od tej pory trudno już mówić o swobodnym przejmowaniu kadr komunistycznych – pojawiła się bowiem wyraźna, niemal metafizyczna granica między tymi, którzy wybrali podziemie, a tymi, którzy zdecydowali się na oportunizm. Klamki zapadły.

Utrwalone zostały także elity solidarnościowej władzy. To proces, który zaczął się znacznie wcześniej, a stworzenie mitu solidarnościowej jedności służyło legitymizacji represjonowanych przez komunistów związkowych elit. Związek przybiera barwy wojenne, krytykować jego działań nie można, niknie więc dyskusja. Oponenci Lecha Wałęsy zostają usunięci w cień.

„Solidarność" przestaje być państwem obywateli, staje się monolitem, w który godzi władza. Dość naturalne, że na czas wojny zamierają republikańskie wolności.

Pytanie jednak, co się z tą jednością i wolnością stało po 1989 roku, skoro dziś pamięta się nie tę „Solidarność" rozpolitykowaną, rozdyskutowaną, „Solidarność" kłócącą się o wspólne sprawy, ale sprawnie prowadzone przez lidera masy? Bo o taki ostatecznie obraz chodzi: wspólne uniesienie moralne pod jednolitym przywództwem.

W negowaniu solidarnościowej różnorodności kryła się jeszcze jedna obawa, która była często wyrażana wprost przez środowiska laickiej inteligencji oraz część ośrodków emigracyjnych: obawiano się, że komunizm był czymś w rodzaju zamrażarki – że oto Polska przedwojenna z jej stronnictwami i jej kulturą polityczną została przechowana przez lata komunizmu, że partia była czymś w rodzaju czapy chroniącej przed Polską endecką i antysemicką, a zdjęcie tej czapy doprowadzi do uwolnienia demonów, które śpią najczęściej w umysłach prostych – robotniczych i chłopskich. Że zatem wolność, która narodzi po obaleniu systemu totalitarnego, powinna mieć swoje granice i że elita te granice musi wyznaczać.

Moment, w którym rząd Mazowieckiego wyraził dystans do zniesienia cenzury, był tu dość znaczący. Polskiej wolności bano się tak, jakby doświadczenie Sierpnia, tego Sierpnia republikańskiego, było już nieaktualne. Potrzebny był inny Sierpień – ten bardziej emocjonalny, a co za tym idzie, mniej polityczny.

Konformizmy i uniki

Polityka nie ujawnia się bowiem w emocjonalnych reakcjach, polityki nie ma w jedności. Jej żywiołem jest rozum i spór, który dzięki niemu się toczy. To wszystko zostało po 1989 roku w dużym stopniu zaprzepaszczone także dlatego, że fundamentalny dla polskiego doświadczenia wolności Sierpień stracił swój polityczny wymiar. Przypomina bardziej wielką akcję charytatywną, która uruchamia odczucia, a nie spór. Ale też, by przywołać początkową typologię Karola Wojtyły, sprzyja postawom nieautentycznym, tym wszystkim konformizmom i unikom.

Na polskiej scenie politycznej natomiast zaciążyło to, że po stanie wojennym polska polityka stała się rywalizacją dwóch jedności: władzy i opozycji, dwóch jedności, które prowadziły walkę totalną, w której nie było miejsca na indywidualność postawy, na głos odrębny. Stała się dwugłosem zantagonizowanych emocjonalności. Emocjonalności nieautentycznych.

Solidarność" jak mieszczańska ciotka, która swych siostrzeńców i bratanków, wszystkie dzieci z sąsiedztwa, sadza na kanapie i podszczypuje, a one, by ciotki nie urazić, deklarują zgodę. Mówią, że nie oglądają horrorów, papierosów nie palą, a w niedzielę siedzą u dominikanów...

„Solidarność" grzeczna, bo czy można nazwać oporem poddanie się ogólnej fali? Dziś często wydaje się nam, że onego czasu wszyscy Polacy poczuli jakąś powinność i strajkowali oraz maszerowali...

Te dwa obrazki chodziły mi po głowie, gdy próbowałem oddać pewną męczącą myśl o sprzeniewierzeniu się „Solidarności" sobie samej. Albo inaczej – zaprzepaszczeniu najważniejszej z punktu widzenia polityki jej idei – wolności. Ruch, który postawił na godność osoby ludzkiej, tę godność, która przejawia się także w wolnej artykulacji własnych poglądów. Wolność rozumiana klasycznie, nie jako uświadomiona konieczność czy poddanie się duchowi dziejów, ale świadome uczestniczenie jednostki w życiu politycznym.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Armenia spogląda w stronę Zachodu. Czy ma szanse otrzymać taką pomoc, jakiej oczekuje
Plus Minus
Afera w środowisku LGBTQ+: Pliki WPATH ujawniają niewygodną prawdę
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Iran i Izrael to filary cywilizacji
Plus Minus
Wolontariusze World Central Kitchen mimo tragedii, nie zamierzają uciekać przed wojną
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Nie z Tuskiem te numery, lewico