W obliczu dramatycznej sytuacji w Budapeszcie, gdzie koczowało kilka tysięcy uchodźców, a zapewne też rażona zdjęciem trzyletniego Syryjczyka, wyrzuconego przez morze w tureckim Bodrum, Angela Merkel podjęła 5 września 2015 r. decyzję o otwarciu granic Niemiec. Z dnia na dzień stała się symbolem polityka z ludzką twarzą. Jednocześnie zaczęto ją postrzegać, im później tym częściej, jako polityka zbyt emocjonalnego, który na dodatek nie potrafi zapanować nad stworzoną przez siebie sytuacją.
W polityce rzadko coś bywa darowane. Widać to i teraz po wyborach w trzech niemieckich landach. Niemniej pani Merkel nieraz już pokazała, że potrafi wyjść z trudnych sytuacji. Ma dar pokory wobec czasu oraz cierpliwości wobec adwersarzy. Pytanie, czy to wystarczające cechy dla przewodzenia w czasach głębokiego kryzysu. Nie wiadomo też, czy czasu jej starczy zanim sprawa pokoju wewnętrznego w Niemczech przekroczy punkt krytyczny i czy dotknięci brakiem konsultacji partnerzy będą na tyle mądrzy, że pomogą jej zachować twarz.
Zamknąć puszkę Pandory
Decyzja Angeli Merkel postawiła Niemcy przed ogromnym wyzwaniem. Podawana przez media wieść, że nad Łabą podejmuje się uchodźców z otwartymi rękoma, poruszyła tłumy w Afryce i Azji. Wszyscy chcieli do Niemiec, zwłaszcza że zaangażowanie na rzecz uchodźców przybrało tam w istocie niezwykłe rozmiary. Trudno go nie podziwiać. Zawołanie „Refugees welcome" znalazło się na ustach wszystkich. Lecz gdy w styczniu 2016 r. slogan wybrano na anglicyzm roku, atmosfera powszechnej euforii już się ulotniła, a niemiecka kanclerz stanęła wobec rosnącej opozycji we własnych szeregach partyjnych, w Niemczech oraz w Europie. Trudno się dziwić, że wobec napływu ponad miliona przybyszów ze strefy kojarzonej głównie z wojującym islamem, Niemcy poczuli się zagrożeni: bogaci zamykają się w strzeżonych gettach, a biedniejsi czują się przez polityków głównego nurtu opuszczeni. Z Europą na ustach Angela Merkel znalazła się w Europie w izolacji. W sprawie uchodźców porzucili ją właściwie wszyscy. Nie rozumieją jej nawet Polacy i Francuzi, dwa narody wciąż jeszcze najbardziej – według sondażu Fundacji Bertelsmanna z końca 2015 r. – wspierające niemiecką politykę europejską.
Pozwalając uchodźcom z Węgier przekroczyć granicę Niemiec, kanclerz nie zdawała sobie sprawy, że miliony ludzi na granicach Europy odczytają jej gest jako zaproszenie. Z faktu, że nie konsultowała się z partnerami w sprawie fundamentalnej dla całej Unii, łatwo wnosić, że nie wiedziała, iż podejmuje decyzję życia. Może chciała też udzielić nauki nielubianemu na europejskich salonach premierowi Węgier, Viktorowi Orbánowi (co się jej zresztą nie udało, nawet w samych Niemczech, gdzie dowcipnemu i dobrze poruszającemu się w świecie Orbánowi przyszedł w sukurs sam kanclerz Kohl)? Inaczej trudno byłoby zrozumieć jej decyzję.
czytaj także:
Kryzys uchodźczy w Europie trwa już od kilku lat i kraje południowej flanki Unii już nieraz odwoływały się do europejskiej solidarności. Odpowiedź z Berlina była zawsze szorstka. „Włochy muszą same uregulować swój problem uchodźczy" – usłyszał Berlusconi w 2011 r. Wcześniej politycy obu niemieckich partii chadeckich zagrozili Włochom, że w odpowiedzi na łamanie przez nie „wszystkich reguł i praw europejskich", Niemcy mogą przejściowo wprowadzić kontrole na swoich granicach. Puszka Pandory, którą pani Merkel, i słusznie, próbuje zamknąć w sposób europejski, została zatem otwarta w Berlinie w sposób zupełnie nieeuropejski.