W środowisku przyjęło się takie projekty nazywać „supergrupami" – łączą raperów znanych z popularnych składów czy tworzących solo. „Dwunastu pięknych/ W tym sześciu MC's" – rapuje Ryfa Ri, najlepsza polska raperka. Poza nią WCK to też Kuba Knap oraz Mada i Kajtek z Zetenwupe, Emil G i Gruby Józek. A to jednak tylko MC's, czyli mistrzowie ceremonii, raperzy. Są jeszcze didżeje (Lazy One i Black Belt Greg), producenci (Bonny Larmes) i po prostu ziomki. Bo WCK to w zasadzie grupa przyjaciół, którzy razem imprezują, koncertują, a raz na jakiś czas zbierają się w studio, nagrywają płytę, a także organizują bardzo hiphopowe imprezy, np. „Święto Ławki".

To hip-hop w starym stylu. Kolorowy, zanurzony w czarnej kulturze, gdzie ważne są taniec, graffiti, turntablism. I pod tym względem „Stej tru" nie zawodzi. Dostajemy cały przekrój hiphopowej zajawki i trochę poważniejszych numerów „o życiu". Od niektórych utworów trudno się uwolnić, jak od znakomitego „Samotnego śniadania". Album może nie jest równy, ale wynagradza to jego naturalność. Bo to płyta tak daleka od komercji, że dalej są chyba tylko wernisaże malowania obrazów stopami.

WCK to rap z innej epoki, gdy muzyka ta łączyła ogień z wodą – zabawę z trudami życia. Gdy nie chodziło w niej o popularność i pieniądze. Fajnie, choć przez chwilę ulec złudzeniu, że rap wciąż taki jest, lub że w ogóle kiedykolwiek taki był naprawdę.

WCK, „Stej tru", wyd. Agencja Domino

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95