A jednak nie. Nie ma dziś idealnych turystów. Liczy się masa. „Miasto, masa, maszyna" – jak pisał nieodżałowanej pamięci guru futurystów Tadeusz Peiper. To masa płaci statystyczną większość należności. To masa wsuwa frytki i danie o obcojęzycznej nazwie „kebab". To masa wsuwa podrobione oscypki, pije rozwodnione piwo, kupuje ciupagi po 12 złotych od sztuki i odwiedza park miniatur sanktuariów maryjnych, który postawił ostatnio nieopodal niedzickiego zamku jakiś oszalały baca lub człowiek, który od oszalałego bacy wynajął szczycącą się niegdyś piękną zielenią traw pienińską łąkę. „Kto będzie chodził w Niedzicy oglądać park miniatur sanktuariów?" – pytał pewnie właściciel sielskiej polanki. „Spokojnie, wszyscy, a przynajmniej większość naszych gości" – odpowiadał pewny siebie inwestor. „Polacy kochają sanktuaria maryjne i chętnie je wszystkie odwiedzą, zwłaszcza że naraz, a cały koszt to tylko pięć złotych". Czysty interes. Rączki zacierać.
Jest nieopodal i park linowy, i knajpa z uroczym mikrobrowarem, która cudnie pasuje do krajobrazu, a jej jedynym problemem jest to, iż podawany tam napój pozostawia odrobinę do życzenia. Powyżej „góralskie" stoiska, gdzie się handluje przypinkami z Janem Pawłem II, baranicami, plastikową bronią palną dla czterolatków, wspomnianymi już ciupagami i wszystkim, co producentom szajsu w Shenzen przychodzi do głowy. I nie jest ważne, że są sprzedawcy. Ważne, że są nabywcy... Rodacy kupią wszystko, nawet plastikowego psa z fioletową grzywką.
A obok mocarna tama na Dunajcu, o której mówią, że jest elementem konstrukcyjnym elektrowni szczytowo-pompowej. „Furda tam! Jakiej elektrowni, skoro nie ma kominów..." – komentują turyści. I podziwiają kiczowaty malunek 3D „Moc żywiołów" przedstawiający nieudolnie, jak to woda rzekomo spływa w głąb betonu, udając małą polską Niagarę. „Sensacja na skalę świata" – twierdzą przewodnicy, ale im nie wierzę. Obok, nieco w lewo słynny zamek Dunajec, o którym mało kto wie, że węgierski. Jak cały zresztą region Spiszu – to Węgry. Ostatnie miejsce na terenie powojennego państwa polskiego (chodzi oczywiście o I wojnę światową), gdzie zachowała się pańszczyzna. Trzeba było zresztą specjalnej komisji z Warszawy, by ją zlikwidować. Niespełna 100 lat temu. Takie średniowiecze.
Na zamku, którego ostatnimi właścicielami byli Salomonowie, straszyła ponoć Brunhilda, ale to fake news, bo tak naprawdę liczy się, iż gdzieś pod zamkowymi schodami znaleziono inkaskie kipu z informacją o schowanym tu złotym skarbie przywiezionym z Peru przez Sebastiana Berzeviczego i jego żonę Umę. Dawno temu. Kiedy o skarbie zgrabnie opowiada przewodnik, łażącym po zamku w krótkich gaciach czwartoklasistom oczy wychodzą z orbit! Każdy widzi siebie, jak przy użyciu kilofa lub łopaty wygrzebuje z zamkowych gruzów skrzynię pełną prekolumbijskiego złota. Tak myślą czwartoklasiści, też kiedyś tak myślałem.