Groźna władza nad genami

Historia genetyki obfituje w wydarzenia piękne i zatrważające. Jej przyszłość, rozgrywająca się na naszych oczach, zadecyduje o tym, kim będziemy. Kładąc kres mutacjom, możemy bowiem zagrozić ewolucji gatunku.

Aktualizacja: 04.06.2017 10:31 Publikacja: 02.06.2017 00:01

Foto: EAST NEWS

Gen jest dla XXI wieku tym, czym dla wieku XX był atom, choć stawia ludzkość przed jeszcze większymi wyzwaniami, głównie etycznymi. Podobnie jak atom gen jest darem, który może przynieść ogromne korzyści całej ludzkości, i niebezpieczeństwem mogącym prowadzić do tragicznych konsekwencji. W opublikowanym niedawno w „Plusie Minusie" (20 maja br.) wywiadzie jeden z najbardziej znanych polskich chirurgów, profesor Wojciech Noszczyk, stwierdził, że niewykluczone, iż genetyczna katastrofa już została wywołana. Wprawdzie w państwach demokratycznych badania i eksperymenty podlegają ścisłej kontroli, ale metoda „redakcji" genów, pozwalająca dodawać informacje do genomu i modyfikować konkretne fragmenty DNA, nie jest objęta żadnym patentem i korzysta się z niej już na całym świecie. Za jej pomocą niebawem będzie można stworzyć postczłowieka.

Inżynieria genomiczna nie jest zresztą sprawą odległej przyszłości. W 2015 roku na Uniwersytecie Sun Jat-sena w Kantonie zespół pod kierunkiem Junjiu Huanga z pomocą zarodków z kliniki in vitro próbował poprawić gen odpowiedzialny za jedną z powszechnych chorób krwi. Eksperyment przerwano, ponieważ zaszły również mutacje w genach koniecznych do przeżycia. Siddhartha Mukherjee, autor przystępnego i erudycyjnego „Genu. Historii intymnej" (w świetnym przekładzie Jana Dzierzgowskiego), podaje, że cztery chińskie zespoły badawcze pracują nad wprowadzeniem trwałych zmian do embrionów. „Postgenomiczny" człowiek, jak go nazywa amerykański onkolog i hematolog, jest więc na wyciągnięcie ręki.

W tym samym czasie amerykańscy naukowcy na wyspie Nantucket zamierzają eksperymentować z boreliozą. Przewodzi im Kevin Esvelt z Massachusetts Institute of Technology. Obecnie pracuje nad tym, by laboratoryjnie zmodyfikować DNA myszaków białostopych i uodpornić je na boreliozę oraz inne choroby przenoszone przez kleszcze. Następnie myszaki zostaną wypuszczone na niezamieszkaną wyspę, potem zaś na Nantucket, jeśli przystaną na to tamtejsi mieszkańcy, z których ponad 1/4 cierpi na boreliozę.

Myszaki są głównym źródłem zachorowań, ponieważ to od nich zarażają się kleszcze, przenosząc potem chorobę na ludzi. Istnieje już skuteczna szczepionka na boreliozę dla psów i myszy. Esvelt zamierza uodpornić myszaki i zsekwencjonować DNA najskuteczniejszych przeciwciał. Później geny tworzące owe przeciwciała zostaną wszczepione do mysich komórek jajowych. Problem zniknie dzięki mutagenicznej reakcji łańcuchowej.

Etyczny dylemat

W trakcie ewolucji gatunku o zmianach decydują losowe mutacje i dobór naturalny. To, co dla gatunku korzystne, ostatecznie wygrywa. Dobór naturalny sprzyja najlepiej przystosowanym, nie jest jednak ani celowy, ani ukierunkowany, ponadto mutacje korzystne w jednych warunkach mogą się okazać niekorzystne w innych. Dziś łatwo sobie natomiast wyobrazić ewolucję zaprogramowaną i przeprowadzoną na szalce Petriego. Świat organizmów transgenicznych jest coraz bliżej. Ale żeby się przekonać, że żyjemy w rzeczywistości, w której genetyka odgrywa gigantyczną (i stale rosnącą!) rolę, nie trzeba jednak zagłębiać się w najnowsze badania naukowe – wystarczą zwykłe badania prenatalne pod kątem zespołu Downa, mukowiscydozy i choroby Taya-Sachsa. Podobnie badanie pod kątem mutacji genów BRCA1 i BRCA2, odpowiedzialnych m.in. za raka piersi, to już dziś nieomal standard.

O ile w sprawie leczenia chorób genetycznych panuje w miarę powszechny konsensus (znaleźć odpowiedzialne geny, opracować kurację, diagnozować, leczyć), o tyle interwencja na poziomie embrionalnym, podobnie jak wszelkie pomysły ulepszenia genomu, budzą poważne wątpliwości. Etyka może jednak ostatecznie ulec w obliczu potrzeb i konieczności, bo jak pokazują przytoczone przykłady, Zachód stanie niebawem najprawdopodobniej w obliczu dylematu rodem z antycznej tragedii: czy postąpić słusznie, ale niedobrze, czy też dobrze, ale niesłusznie? Naukowcy pokroju Esvelta, głoszą wprawdzie potrzebę całkowitej przejrzystości eksperymentów genetycznych, ale nietrudno sobie wyobrazić, że tam, gdzie ograniczenia i restrykcje w odniesieniu do eksperymentów nie są ścisłe, koryfeusze dobrej zmiany genetycznej odniosą triumf.

Sytuacja przypomina trochę tę sprzed wybuchu II wojny światowej, gdy Albert Einstein i Leó Szilárd ostrzegali w liście prezydenta Franklina Delano Roosevelta przed nowym źródłem energii, które może zrodzić potężną broń zdolną niszczyć całe miasta. Roosevelt kazał powołać odpowiednią komisję, która w 1942 roku zaczęła realizować Projekt Manhattan i doprowadziła do skonstruowania owej broni. To, w jakim kierunku rozwinie się genetyczny wyścig, jest kwestią otwartą, ale nie można wykluczyć, że w przyszłości ktoś wciśnie czerwony guzik odpalający genetyczną bombę. I mowa tu o przyszłości nieodległej, bo cała historia genetyki – od odkrycia mechanizmu dziedziczenia po zsekwencjonowanie ludzkiego genomu i redakcję genów – to stulecie z niewielkim okładem.

400 tysięcy ziaren grochu

6 sierpnia 1847 roku Johann Mendel przyjął święcenia kapłańskie, stając się Gregorem. Pod tym imieniem korpulentnego augustianina w okularach miała zapamiętać historia. Choć zapamiętać to może złe słowo, bo Mendel sławę zyskał dopiero w 1900 roku, 16 lat po śmierci. Za życia nie udało mu się nawet zdać egzaminu nauczycielskiego. Oblał go dwukrotnie, mimo studiów na Uniwersytecie Wiedeńskim, godząc się z tym, że zawsze uczyć będzie jedynie na zastępstwo. Dzięki temu w spokoju mógł się zająć przyklasztornym ogródkiem.

Eksperymenty zaczął od myszy, ale wkrótce przerzucił się na groch, bo opat klasztoru Augustianów uznał, że doświadczenia z myszami to nieco zbyt śmiały pomysł. Wbrew obiegowej opinii, jakoby na podstawowe prawa rządzące dziedziczeniem trafił przypadkiem, wiedział dobrze, do czego jego eksperymenty mają prowadzić. Przez osiem lat krzyżował groch o białych i fioletowych kwiatach, zapełniając notatnik danymi na temat tysięcy krzyżówek. Przeanalizował 28 tysięcy roślin, 40 tysięcy kwiatów i 400 tysięcy ziaren grochu. Dzięki temu odkrył podstawowe, powszechnie obowiązujące prawa dziedziczności, czyli przekazywania informacji genetycznej z rodziców na potomstwo. Nie wiedział oczywiście, że istnieje coś takiego jak DNA, nie nazwał też genu genem, ale jego artykuł „Badania nad mieszańcami roślin" z perspektywy czasu okazał się równie przełomowy, co „O powstawaniu gatunków drogą doboru naturalnego" Charlesa Darwina.

Tekst Mendla nie wywołał jednak zrazu – inaczej niż teoria ewolucji – ani naukowej rewolucji, ani burzy. Ukazał się w 1866 roku w bardzo niszowych annałach „Posiedzeń Brneńskiego Towarzystwa Nauk Przyrodniczych". Mimo to trafił między innymi do Darwina, tyle że Anglik... go nie przeczytał. Gdyby to zrobił, „O pochodzeniu człowieka" w 1871 roku nie spotkałoby się z tak silnymi protestami. O ile Darwin dokonał przewrotu kopernikańskiego w biologii, o tyle Mendel mógł ów przewrót usankcjonować, odkrył bowiem to, czego w teorii ewolucji najbardziej brakowało: zasadę jej działania w praktyce. Artykuł mnicha przeszedł jednak zupełnie bez echa, dość powiedzieć, że do 1900 roku zacytowano go ledwie czterokrotnie. Pod koniec 1866 roku Mendel przesłał tekst Szwajcarowi Carlowi von Nägelemu, sławnemu fizjologowi zajmującemu się roślinami. Ten potraktował go jednak oschle, zlecając ostatecznie powtórzenie eksperymentu na przykładzie jastrzębca. Ani Nageli, ani Mendel nie wiedzieli, że jastrzębiec rozmnaża się bezpłciowo. Kolejne cztery lata pracy – i prób przekonania bardziej cenionego kolegi – poszły na marne, a gdy w 1873 roku Mendel został opatem, z braku czasu zarzucił naukowe dociekania. W nekrologu opublikowanym w miejscowej gazecie nie wspomniano nawet o jego eksperymentach. Współcześni zapamiętali go jako człowieka, który – cytując innego augustianina – „kwiaty wielce miłował".

Mendel wrócił w chwale, gdy na jego teorię natknęło się jednocześnie trzech badaczy. Pierwszym z nich był Holender Hugo de Vries. W 1897 roku ukazały się jego „Dziedziczne monstrualności". Ustalił w nich, że organizmy dziedziczą informacje z plemników i komórek jajowych. De Vries nazwał owe cząstki pangenami (na cześć chybionej teorii pangenezy Darwina, wspomnianego brakującego i chybionego ogniwa teorii ewolucji). Kiedy trzy lata później w ręce Holendra trafił tekst Mendla, zrozumiał on, że niczego nie odkrył. Nie wspomniał jednak o berneńskim mnichu w tekście na temat hybryd opublikowanym w marcu. W tym samym czasie eksperymenty Mendla nieświadomie powtórzyli Niemiec Carl Correns i Austriak Erich Tschermak von Seysenegg. Obaj działali niezależnie od siebie i obaj, pracując nad ostatecznym kształtem swych publikacji, natrafili na tekst Mendla. Correns wytknął zresztą de Vriesowi plagiat. Na usprawiedliwienie tego ostatniego można jednak powiedzieć, że to właśnie on odkrył, iż zmienność w naturze zawdzięczamy mutacjom i właśnie na poziomie pojedynczych mutacji (a nie całych organizmów) działa dobór naturalny. Termin „genetyka" ukuł zaś w 1905 roku William Bateson, krzewiciel teorii Mendla i obrońca jego naukowego dziedzictwa.

Zanim jednak pojawił się berneński mnich i jego kontynuatorzy, wierzono między innymi w teorię Pitagorasa zwaną spermizmem (ojciec dostarcza materiału niezbędnego do stworzenia płodu; łono matki jedynie utrzymuje płód przy życiu) czy w znajdujące się w nasieniu homunkulusy, ludzkie miniaturki, które w łonie rozwijają się w człowieka. Tej ostatniej teorii nie obaliło nawet wynalezienie mikroskopu u schyłku XVI wieku. Jeszcze pod koniec następnego stulecia naukowcy widzieli w spermie to, co spodziewali się zobaczyć – homunkulusy. Aż do połowy XIX wieku genetyka nie posunęła się znacząco naprzód od ustaleń Pitagorasa i Arystotelesa, który nie tylko odrzucił koncepcję dziedziczenia po mieczu, lecz także zauważył, że jesteśmy spadkobiercami genetycznymi naszych przodków, a dziedziczone cechy potrafią pojawić się z powrotem po kilku pokoleniach. Sam Darwin, jak zauważa Mukherjee, „pożenił zresztą pitagorejskiego homunkulusa z arystotelejskim mechanizmem przemieszanych przekazów", co w żaden sposób nie wyjaśniało faworyzowania dziedziczności określonych cech.

Od Mendla do Mengelego

Odkopanie artykułu Mendla było początkiem złotej ery genetyki. W 1905 roku centrum światowej genetyki stała się Musza Komnata na Uniwersytecie Columbia. Badaniami dowodził Thomas Morgan. W swym laboratorium hodował muszki owocowe, które rozmnażały się w butelkach po mleku wypełnionych rozkładającymi się owocami, a spod sufitu na patykach zwisały kiście bananów. Zapach owoców podobno odurzał. Morgan i jego uczniowie dowiedli m.in., że gen ma postać materialną i że geny fizycznie ze sobą się łączą, że zwykle dziedziczymy je w pakietach (stąd niebieskie oczy oznaczają blond włosy), że istnieje zjawisko crossing-over (gen odłącza się od partnerów i przeskakuje z chromosomu ojca na chromosom matki; stąd ciemnoocy blondyni), ale niektóre geny są ze sobą sprzężone tak ściśle, że nigdy się nie rozdzielają.

W Muszej Komnacie nowa dyscyplina przeżywała niebywały rozkwit. Nagrody Nobla zgarniali Morgan, jego uczniowie, uczniowie jego uczniów, a nawet ich uczniowie. Równolegle jednak toczył się ciemny nurt genetyki, który płynie do dziś. W 1909 roku Francis Galton zainicjował powstanie pisma „Eugenics Review". Popierało ono selektywne rozmnażanie, a także – w czym dużą rolę odegrały uwagi wybitnego pisarza Herberta George'a Wellsa – sterylizację ludzi. Rok później zamożny zoolog Charles Davenport założył laboratorium i ośrodek badawczy Eugenics Record Office. Jego „Dziedziczność w odniesieniu do eugeniki" („Heredity in Relation to Eugenics"), zwana świętą księgą eugeniki, na wielu amerykańskich uczelniach stała się oficjalnym podręcznikiem genetyki.

Eugenika robiła w Stanach Zjednoczonych olśniewającą – i przerażającą – karierę. Zaczęto organizować „kolonie" (ośrodki odosobnienia) dla nieprzystosowanych jednostek. Chciano pozbyć się „osób gorszej krwi". Europejscy zwolennicy eugeniki teoretyzowali, a Amerykanie wzięli się do działania. W kolejnych stanach wprowadzano prawo umożliwiające lub nakazujące sterylizację. Kulminacją stał się proces Bell vs Buck. Na mocy wyroku Sądu Najwyższego 19 października 1927 roku Carrie Buck, zupełnie przeciętną córkę alkoholiczki, uznano za osobę nieprzystosowaną do życia w społeczeństwie i rozmnażania się oraz poddano salpingektomii, czyli usunięciu jajowodów. Jej córkę, która zupełnie nieźle uczyła się w szkole, umieszczono w rodzinie zastępczej. Dziewczynka zmarła na zapalenie jelit, mając osiem lat. Nic nie wskazuje na to, aby cierpiała na przypisywany matce i babce imbecylizm. W tym samym roku Indiana przyjęła poprawioną wersję wcześniejszych przepisów eugenicznych. Można było sterylizować „skazanych przestępców, idiotów, imbecyli i gwałcicieli". Inne stany nie chciały być gorsze, ubezpłodnienie zostało niemalże kwestią wagi państwowej.

Dosłownie taki status zyskało natomiast niebawem w Niemczech, które miały w latach 30. stoczyć batalię o czystość rasową. W 1933 roku, zaledwie kilka miesięcy po przejęciu władzy przez Hitlera, przyjęto ustawę sterylizacyjną. Naziści wzorowali się na amerykańskich programach eugenicznych, lecz poszli o krok dalej. Prawo głosiło, że „Każda osoba cierpiąca na dziedziczną chorobę podlegać może chirurgicznej sterylizacji". Na wstępnej liście chorób grożących sterylizacją znalazły się: upośledzenie umysłowe, schizofrenia, epilepsja, depresja, ślepota, głuchota i poważne kalectwa. W listopadzie tego samego roku na mocy nowego prawa do ubezpłodnienia kwalifikowali się także „niebezpieczni przestępcy", w tym choćby dysydenci polityczni czy pisarze.

Niemcy osiągnęli to, czego „zabrakło" Amerykanom – prawdziwy eugeniczny rozmach. W 1934 roku sterylizowano już prawie 5 tys. ludzi miesięcznie. Ustawami norymberskimi z roku następnego ograniczono mieszanie genów, zakazując małżeństw i stosunków seksualnych między Żydami a Aryjczykami. Jeszcze przed wybuchem II wojny światowej popularność zyskała przerażająca formuła „lebensunwertes Leben", życie niewarte życia. W 1939 roku wprowadzono program eutanazji dzieci. Zaczęto od „upośledzonych" dzieci do trzeciego roku życia, ale już we wrześniu program objął także nastolatków, a w październiku rozszerzono go na osoby dorosłe – w ten sposób zainicjowano słynną Akcję T4, której ofiarą do 1941 roku padło ćwierć miliona dzieci i dorosłych. Przez pierwszą dekadę nazistowskich rządów wysterylizowano 400 tysięcy osób. Walka o czystość rasową skończyła się wynikającym z eugenicznych przesłanek ostatecznym rozwiązaniem, a sama niemiecka eugenika swoje tragiczne apogeum osiągnęła w badaniach nad bliźniakami, które Josef Mengele prowadził w Auschwitz. Ofiarą Mengelego padły tysiące osób, choć jego „badania" – mimo naukowej otoczki – nie przedstawiały żadnej wartości. Jedynym ich owocem okazał się, jak pisze Mukherjee, „pobazgrany, nieopatrzony porządnymi przypisami notes bez ważnych wyników".

W połowie XX wieku język genetyki (lub antygenetyki, jak w przypadku radzieckiego łysenkizmu) stał się jedną z najstraszniejszych broni. Niemcy wykorzystywali go w kluczowych dla państwa sprawach, a także po to, by zaplanować i usprawiedliwić zbrodnie na wielką skalę. Radziecka antygenetyka wychodziła natomiast z założenia, że człowieka można w dowolny sposób ukształtować.

Nie tylko gen

W 1944 roku, u szczytu eugeniczno-rasistowskiego szaleństwa, Oswald Avery opublikował artykuł, w którym dowiódł, że za dziedziczenie odpowiada DNA. Na początku lat 50. James Watson z Francisem Crickiem (i przy dużym udziale Rosalin Franklin oraz Maurice'a Wilkinsa) opisali strukturę podwójnej helisy. Jasny nurt genetyki zdawał się triumfować, tym bardziej że w kolejnych dekadach Fred Sanger, Walter Gilbert i Paul Berg nauczyli się „czytać" i „pisać" DNA.

Ale odkryciom towarzyszyły bezustanne kontrowersje i niepokoje, których źródłem była między innymi pamięć o eugenicznym dziedzictwie. W 1973 roku Paul Berg zorganizował konferencję poświęconą wątpliwościom dotyczącym manipulacji genami. Dwa lata później niemal jednogłośnie przyjęto dokument, w którym uczeni sami siebie przestrzegali przed zagrożeniami wiążącymi się z technologią modyfikacji genów. To jeden z najwspanialszych wyrazów samoświadomości naukowej w historii.

Nie można było jednak liczyć na to, że powstrzyma to wszystkich przed niosącymi niebezpieczeństwo pomysłami. Przykładowo jeden z chicagowskich uczonych planował wprowadzić do komórek bakteryjnych geny wirusa ludzkiej opryszczki, tworząc wyposażoną w zabójczy gen bakterię żyjącą w jelitach. Na Uniwersytecie Stanforda stworzono z kolei bakterie E. coli (pałeczki okrężnicy) niepodatne na antybiotyki. Istniał jednak pewien konsensus co do akceptowalnych granic interwencji genetycznej. Testy diagnostyczne wykorzystywano do szukania wariantów genów, które prawie w stu procentach gwarantują zachorowanie i wiążą się z wyjątkowym cierpieniem. Interwencji dokonywano przy tym wyłącznie „w warunkach całkowitej dobrowolności".

Granice te jednak coraz częściej bywają naruszane, co prowadzi choćby do takich przypadków, jak opisana przez Mukherjee historia Jesse'a Gelsingera, który urodził się z mutacją współodpowiedzialnego za metabolizm genu OTC. Spowodowany mutacją niedobór transkarbamylazy ornitynowej sprawia, że w organizmie odkłada się amoniak, który niszczy komórki, naczynia krwionośne i powoli zabija neurony w mózgu. Chorzy umierają zwykle w dzieciństwie, Gelsinger miał jednak łagodny wariant niedoboru enzymu OTC i mógł całkiem nieźle funkcjonować. Kiedy pojawiła się innowacyjna terapia Marka Batshawa i Jamesa Wilsona oparta na adenowirusie powodującym zwyczajne przeziębienie, 18-latek postanowił skorzystać z okazji. Ani jego, ani rodziny nie powiadomiono o skutkach ubocznych, tym bardziej że niewiele o nich wiedziano. 13 września wstrzyknięto mu do krwi 30 mililitrów zmodyfikowanego adenowirusa. Cztery dni później Gelsinger zmarł. Zwykły wirus okazał się śmiertelny. Najpewniej organizm Gelsingera w ramach standardowej reakcji (już wcześniej walczył z tego rodzaju wirusem) zaczął się przed nim bronić.

Mukherjee opisuje także przypadki bardziej skomplikowane z punktu widzenia etyki. Jednym z nich jest piętnastoletnia Erica cierpiąca na zanik mięśni i drgawki. W 2012 roku zsekwencjonowano jej genom, aby ustalić, na co cierpi. Wykryto dwie mutacje odpowiedzialne za przesyłanie sygnałów między komórkami nerwowymi i za koordynację ruchów mięśni. Choroba Eriki ma charakter degeneracyjny. W dzieciństwie dziewczyna budziła się 20–30 razy w ciągu nocy, zlana potem i wycieńczona drgawkami. Kuracja diamoxem jej nie pomogła, choć udało jej się przespać osiemnaście nocy z rzędu – więcej niż przez całe dorastanie. Niestety, później nastąpił nawrót. Erica cierpi od narodzin, jej rodzice również przeżywają katusze. Dziewczyna nie jest w stanie samodzielnie się poruszać, korzysta z wózka. Przy tym jest nad wiek dojrzała i niezwykle inteligentna.

Jej przypadek pokazuje dylematy, przed którymi genetyka będzie stawiać ludzi w przyszłości. Dziś przyszli rodzice decydują się często na przerwanie ciąży, gdy wykryty zostanie zespół Downa. Niebawem będzie można zapewne sekwencjonować genom dziecka i w przypadku mutacji decydować się na podobny krok. Genetyka daje niemal boską władzę, tylko czy wolno z niej korzystać? Czy wolno pozbawić życia kogoś tak wrażliwego, ciekawego świata i bystrego jak Erica? Czy nie znajdujemy się niebezpiecznie blisko granicy, którą przekroczyła zgodnie i słusznie potępiana eugenika?

Dotykamy tu także szerszej kwestii – pytania o granice normalności. Mutanci – słowo kojarzone zwykle z fantastyką, oznaczające po prostu organizmy z mutacją – rodzą się w każdym pokoleniu. Mutacje są nienormalne jedynie w sensie statystycznym, ale bez nich ewolucja byłaby niemożliwa. Są więc zarazem konieczne z powodów czysto biologicznych. Bez nich nie ma różnorodności i odmienności. Czy w takim razie istnieje coś takiego jak norma genetyczna? Dziś, gdy powoli staje się możliwa „redakcja" ludzkiego genomu, warto pamiętać – i należy przypominać – jak kończyła się każda próba głębokiej ingerencji w tkankę społeczną. Inżynieria genetyczna z inżynierią społeczną ma bowiem mnóstwo wspólnego. Zresztą, kto miałby stać na straży ludzkiego genomu? Czyż nie byłaby to władza większa niż w przypadku czerwonego guzika odpalającego bombę atomową? Czy już zrywając owoc z drzewa wiedzy – choćbyśmy mieli dzięki temu ustalić tylko prawdopodobieństwo zapadnięcia na śmiertelną chorobę albo predyspozycje intelektualne – nie posuwamy się o krok za daleko? Jak wykorzystano by wiedzę o naszych genomach, gdyby sekwencjonowano je każdemu z nas?

Pożytki z genetyki są niezmierzone, ale trzeba pamiętać o tym, że geny reagują na otoczenie i nigdy nie da się przewidzieć skutków tej interakcji. W przypadku człowieka nie istnieje coś takiego jak stan natury, co potwierdzają sami genetycy. Nieprawdą jest, jak uważa Richard Dawkins, a powtarza za nim pisarz Haruki Murakami, że jesteśmy tylko nośnikiem genów, a geny – jak pisze Japończyk w powieści „1Q84" – „nie myślą o tym, co jest dobre, a co złe (...) stanowimy dla nich jedynie środek do celu". Za sprawą kultury przekraczamy biologię.

W 1923 roku genetyk J.B.S. Haldane stwierdził, że gdy tylko zyskamy władzę nad genami, „wszystkie przekonania, wartości i instytucje będą zagrożone". Niespełna wiek później jego słowa są niezwykle aktualne. Dziś odpowiedzialność spoczywa jednak nie tylko na naukowcach pokroju Esvelta, lecz i na nas samych.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Gen jest dla XXI wieku tym, czym dla wieku XX był atom, choć stawia ludzkość przed jeszcze większymi wyzwaniami, głównie etycznymi. Podobnie jak atom gen jest darem, który może przynieść ogromne korzyści całej ludzkości, i niebezpieczeństwem mogącym prowadzić do tragicznych konsekwencji. W opublikowanym niedawno w „Plusie Minusie" (20 maja br.) wywiadzie jeden z najbardziej znanych polskich chirurgów, profesor Wojciech Noszczyk, stwierdził, że niewykluczone, iż genetyczna katastrofa już została wywołana. Wprawdzie w państwach demokratycznych badania i eksperymenty podlegają ścisłej kontroli, ale metoda „redakcji" genów, pozwalająca dodawać informacje do genomu i modyfikować konkretne fragmenty DNA, nie jest objęta żadnym patentem i korzysta się z niej już na całym świecie. Za jej pomocą niebawem będzie można stworzyć postczłowieka.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków