Jeszcze tydzień temu byłem w Japonii. Z fajną grupą ludzi (dzięki Misja Travel) podążałem tropem św. Maksymiliana i męczenników japońskich, zupełnie świadomie rezygnując ze śledzenia polskiej polityki. Ominęły mnie więc wielkie spory o dramat, jakim rzekomo ma być zakaz handlu w niedzielę, nie doszły do mnie dyskusje o przeprosinach prezydenta Andrzeja Dudy. Nawet afera wokół newsa/fake newsa na temat zamrożenia stosunków na najwyższym szczeblu między USA a Polską (i pomysł, by zakazać fake newsów) dotarły do mnie z dużym opóźnieniem.
I choć nie zabrzmi to dobrze z ust dziennikarza, muszę powiedzieć, że mam nieodparte wrażenie, że niewiele straciłem. Życie toczy się zupełnie gdzie indziej, a naprawdę ważne rzeczy spotykają nas (a nawet dzieją się) poza światem wirtualno-medialnym. Nasze medialne burze przemijają błyskawicznie, pozostawiając w nas co najwyżej osad wzajemnej pogłębiającej się niechęci już nie tylko do siebie nawzajem, ale coraz częściej do rzeczywistości w ogóle. Jakby tego było mało, jeśli coś ma w nas zostać rzeczywiście na dłużej, to wcale nie są to newsy, których wartość informacyjna jest często żadna, ale to, co naprawdę przeżyte.
Dla mnie ostatnim takim przeżyciem była właśnie pielgrzymka do Japonii. Miejsca, w których gotowano żywcem męczenników, teraz – jako że są to gorące, wulkaniczne źródła – porażają pięknem, ale jest jakiś dreszcz emocji, gdy uświadamiam sobie, że za wyznanie, że Jezus jest Panem, mógł chrześcijan spotkać taki los. Sceny z „Milczenia" też nabierają innego znaczenia, gdy staje się przed miejscami, gdzie wieszano chrześcijan głowami w dół nad dołami z fekaliami, robiono im dziury w czaszkach i powoli, nawet przez kilka, dni mordowano. A gdy człowiek uświadomi sobie, że mimo takich ataków chrześcijaństwo w podziemiu, z figurkami bodhisattwy z twarzą kobiety i dzieciątkiem, które zastępowały chrześcijanom przedstawienia Matki Bożej, przetrwało dwieście pięćdziesiąt lat krwawych prześladowań, to robi się naprawdę niesamowicie. Sześćdziesiąt tysięcy chrześcijan wyszło z podziemia, gdy zakończył się czas prześladowań. Niesamowita to była historia.
Niezwykłe wrażenie robią też rozmowy z misjonarzami, którzy z taką szczerością mówią, że ogromny posiew krwi męczenników nie przyniósł jeszcze owoców. Chrześcijanie stanowią w Japonii zaledwie jeden procent ludności, katolicy pół procentu. Nie widać efektów pracy, nie ma prostej nadziei, a jednak oni tam trwają. Czterdzieści, pięćdziesiąt lat, kochają Japończyków, tłumaczą ich, szukają nadziei w dialogu. Ludzie wiary, o jakiej nam, przynajmniej większości z nas, nawet się nie śniło.
I jeszcze muzeum bomby atomowej w Nagasaki i katedra w tym mieście. Oba te miejsca, ale może bardziej katedra są dowodem na to, że wiara, nadzieja i miłość są silniejsze nawet od bomby atomowej, od wojny. Pilot, który leciał, by zrzucić bombę na Nagasaki (nie ono było pierwszym celem, ale chmury przykryły miasto, które nim było), kierował się na wieże katedry i zrzucił bombę na dzielnicę chrześcijańską. W efekcie zginęło więcej katolików niż w ciągu 250-letnich prześladowań. Chrystus i Jego Matka wciąż tam są. A świątynia urosła na nowo i jest miejscem, które daje nadzieję.