Mody literackie dotyczą nie tylko gatunków. Owszem, był czas, kiedy za sprawą Henninga Mankella, Stiega Larssona i Camilli Läckberg triumfował skandynawski kryminał, potem przyszła pora na powieści o wampirach Stephenie Meyer, soft porno E.L. James i jego jeszcze nędzniejsze podróbki, a wreszcie czytelnicze gusta zawojowała „Dziewczyna z pociągu" Pauli Hawkins.
Literatura wysoka również ma swoje gwiazdy jednego sezonu. Przed dwoma laty na ustach wszystkich był Karl Ove Knausgaard, jego proza miała uzależniać jak heroina. Sześciotomową „Moją walkę" porównywano, zresztą zdecydowanie na wyrost, z „W poszukiwaniu straconego czasu" Marcela Prousta. Z pewnością jednak Norweg zasłużył na chwilę sławy, choćby dlatego, że jego cykl idealnie korespondował ze współczesnym egocentryzmem i świetnie ukazywał atomizację społeczeństw Zachodu.
Po Knausgaardzie przyszedł czas na Elenę Ferrante. W 2012 roku Włoszka wzięła szturmem literacki Parnas. Jej czterotomowa neapolitańska saga poświęcona przyjaźni dwóch kobiet zachwyciła krytyków i czytelników w Anglii i Stanach Zjednoczonych. W języku angielskim sprzedało się już ponad milion egzemplarzy, z czego 800 tysięcy w USA, a prawa do wydania powieści sprzedano do 39 krajów. W przypadku literatury pięknej z górnej półki skala niemal niespotykana, wspomniany Knausgaard mógłby jej pozazdrościć.
W 2015 roku czwarty tom sagi Ferrante – u nas właśnie ukazał się trzeci, „Historia ucieczki" – pojawiał się w zestawieniach najlepszych książek roku niemal we wszystkich ważnych amerykańskich dziennikach i tygodnikach, co o tyle znaczące, że autorom spoza anglojęzycznego kręgu językowego trudno w USA zaistnieć. Pisarkę chwalili między innymi popularna w Polsce Brytyjka Zadie Smith i nagradzana za oceanem Jhumpa Lahiri. Wiele zawdzięcza ona również swej tłumaczce na język angielski Ann Goldstein, która jest redaktorką prestiżowego „New Yorkera".
Pochwały ze strony innych pisarzy Ferrante na pewno nie zaszkodziły, bo dziś – w czasach, gdy o sprzedaży potrafi decydować celebrytka Oprah Winfrey – odgrywają one nierzadko większą rolę niż komplementy z ust fachowców. W sukcesie Włoszki nie ma jednak ani grama przypadku. Wręcz przeciwnie: wydaje się on starannie wyreżyserowany i, co najważniejsze, zasłużony. O samej pisarce wiadomo bowiem niewiele. Nikt nie ma pojęcia, jak Ferrante wygląda ani gdzie mieszka, nigdy nie brała udziału w promocji swych książek. Wywiadów wprawdzie udziela, ale wyłącznie e-mailowo i tylko za pośrednictwem wydawcy. Przed publikacją pierwszej powieści w 1991 roku napisała do niego: „Sądzę, że gdy książka jest ukończona, nie potrzebuje już swojego autora. Jeśli coś w niej jest, prędzej czy później znajdzie czytelników". Jej debiut „L'amore molesto" („Kłopotliwa miłość") został dobrze przyjęty we Włoszech, a potem trafił nawet na srebrny ekran, ale przeszedł bez echa.