Co się stało, że SLD odwrócił waszą reformę?
Ministrem został Mariusz Łapiński – jedyny, któremu nikt z kolegów ministrów nie chce do dzisiaj ręki podać. Nie wpuszczono go do stowarzyszenia byłych ministrów zdrowia, bo zachowywał się destrukcyjnie. To on przekonał liderów SLD, że jak się chce rządzić, to trzeba rządzić konkretnymi pieniędzmi. Pomysł na utworzenie Narodowego Funduszu Zdrowia to był po prostu skok na kasę. Broniłem kas chorych do końca. Przygotowałem list do Kwaśniewskiego i przekazałem go Barbarze Labudzie, która była łącznikiem między środowiskiem Solidarności a obozem postkomunistów. Wiem, że list dotarł do adresata i Kwaśniewski odwlókł podpisanie ustawy o utworzeniu NFZ. Ale Marek Balicki, który był jego doradcą ds. zdrowia, obiecał, że poprawi tę ustawę. I wiele rzeczy zmienił, jednak kasy chorych zostały zlikwidowane.
A dlaczego pan odszedł w 1999 roku z rządu Buzka?
Bo skoro system został zbudowany, kasy chory funkcjonowały, szpitale uzyskały samodzielność, strajki zostały zażegnane, wszystko się ustabilizowało – mogłem wrócić do zawodu. Nikt nie rozumiał mojej decyzji. Jerzy Kropiwnicki krzyczał na mnie: „Wojtek, żaden polityk nie prosi o dymisję!". A ja poprosiłem. Odbyłem bardzo wzruszającą rozmowę z Jerzym Buzkiem. Uciskał mnie i powiedział, że mogę odejść. Nawet mu się oczy zaszkliły. Potem, gdy sprawa się rozeszła, na spotkaniu w Mierkach pamiętam dwa nieprzyjemne wystąpienia pod moim adresem – Macieja Płażyńskiego i Franciszki Cegielskiej.
Pana następczyni w Ministerstwie Zdrowia. Zaatakowała pana?
To była walka o nowe rozdanie w Ministerstwie Zdrowia, o pozycję dla Franciszki Cegielskiej. Osobiście nie byłem przeciwny jej kandydaturze, ale być może inni byli, stąd ta krytyka mojej osoby.
W czasie pana urzędowania dochodziło do poważnych protestów w służbie zdrowia. Jak pan sobie z tym radził?
Miałem ogromne wsparcie ze strony (zmarłego niedawno – red.) Longina Komołowskiego, ministra pracy, człowieka wielkiego spokoju, który potrafił prowadzić niekończące się negocjacje. Włączała się też Teresa Kamińska. Ja byłem najbardziej radykalny, uważałem, że musimy zrobić tę operację. Na początku będzie bolało, ale później pacjent poczuje się lepiej. Ale pracownicy walczyli o miejsca pracy. Od tego zaczął się strajk anestezjologów, jeszcze przed moją kadencją. Założyli związek zawodowy i tak wyśrubowali standardy opieki, żeby dla wszystkich była praca. Ale najgroźniejszy był strajk kierowców karetek pogotowia. Zmieniliśmy system na taki, że liczyły się interwencje, a nie pobyt w pracy. Dyrektorzy placówek wpadli w panikę, że będą zwolnienia, i podgrzali emocje. Na dodatek pojawiła się prywatna firma Falck, która zaczęła robić publicznym pogotowiom konkurencję. A wie pani, co by było, gdyby któregoś dnia karetki nie wyjechały do wezwań i ileś tysięcy ludzi by umarło? Rząd nie przetrwałby doby.
I jak to się skończyło?
Niesamowicie pomógł mi wówczas Marian Krzaklewski, który był świętym człowiekiem i powinno się mu stawiać pomniki w każdym mieście. Gotów był poświęcić siebie dla sprawy. Nawet gdy poprowadził demonstrację pod budynek Urzędu Rady Ministrów, robił to w interesie państwa. Mówiono, że rządził z tylnego siedzenia, ale mnie tylko jeden raz o coś poprosił – żebym przyjechał na spotkanie ze związkowcami z taboru transportowego. Pojechałem, choć z duszą na ramieniu. Powiedziałem, że reformy nie odwołam, i choć byli wrogo nastawieni, pozwolili mi odejść. Ale poszedłem na małe ustępstwo i zgodziłem się na odłożenie wprowadzenia zmian o trzy miesiące. To rozładowało napięcie.
Co panu najbardziej utkwiło w pamięci z okresu, gdy był pan ministrem?
Moment zaprzysiężenia. Byliśmy pierwszym rządem powołanym na podstawie nowej konstytucji. Bardzo to przeżywałem. Był to dla mnie tak nieprawdopodobny zaszczyt, że sądziłem, iż nic ważniejszego w moim życiu nie nastąpi. Że doszedłem na szczyt i teraz będzie tylko droga w dół. Później oczywiście wydarzyło się wiele ciekawych rzeczy w moim życiu, ale wtedy tak się właśnie czułem. Dziś patrząc na moich kolegów z Solidarności, którzy znaleźli się po dwóch stronach barykady i zachowują się często irracjonalnie, zadaję sobie pytanie, gdzie się podziała odpowiedzialność z czasów AWS. Byłem przy Buzku, gdy po zakończeniu kadencji nie miał pracy. Przyjął posadę prorektora w malutkiej prywatnej uczelni w Częstochowie, żeby móc jakoś funkcjonować. To był prawdziwy upadek. Potem ludzie go docenili, w pięknym stylu wygrał wybory do europarlamentu. Ale nawet gdyby tak nie było, to trudno – czasami można polec w walce, ale to nie znaczy, że nie należy walczyć o słuszne sprawy, tylko cały czas się dekować i tworzyć pozory.
Kto się dekuje?
Dekowała się PO, a teraz dekuje się PiS. Jeżeli nie ma przywódców, którzy potrafią powiedzieć, że na pierwszym miejscu jest interes publiczny, zawsze tak się to kończy. Doceniam program 500+, ale obniżenie wieku emerytalnego – który podwyższył, narażając się na gniew wyborców, poprzedni rząd – uważam za fatalny ruch, podyktowany chęcią pozyskania elektoratu, a nie rozsądkiem. Te 10 mld zł, które tylko w pierwszym roku będzie kosztowało obniżenie wieku emerytalnego, to połowa kwoty potrzebnej na ratowanie opieki zdrowotnej. Za kilka lat trzeba będzie wydawać na ten cel o 20 mld zł rocznie więcej niż obecnie. A tu lekką ręką wydaje się 10 mld zł na obniżenie wieku emerytalnego, choć nie ma ku temu poważnych przesłanek. A Solidarność, mój związek, do którego ciągle należę i płacę dosyć wysokie składki, przyklaskuje temu pomysłowi. Mam o to do swoich kolegów pretensje.
Przez krótki czas był pan też związany z Polską Razem Jarosława Gowina. Dla niej porzucił pan PO.
To była grupa sympatycznych fachowców i miło się w ich towarzystwie pracowało, ale w pewnym momencie górę wzięły rachuby polityczne. Na zebraniu przed wyborami europejskimi obecny wicemarszałek Sejmu Stanisław Tyszka zadał mi pytanie, czy wytrzymam to, co usłyszę. A usłyszałem, że Adam Bielan przejął inicjatywę w partii – uwierzono w jego umiejętności – i zaproponował jednolity podatek, a więc likwidację składki zdrowotnej. To było zaprzeczenie całej mojej pracy. Wysłuchałem ich, po czym listownie się z nimi rozstałem.
Ale to nie koniec pana wędrówek politycznych, bo w 2015 roku z poparciem PSL kandydował pan do Senatu.
Odpowiem półżartem. To było czysto interesowne. Zabiegałem wówczas o to, żeby dawna szkoła pielęgniarska została włączona do Uniwersytetu w Olsztynie. Poszedłem do Stanisława Żelichowskiego, lidera wojewódzkiego PSL, żeby przedstawić mu ten pomysł, bo Stronnictwo rządzi w województwie warmińsko-mazurskim. A on na to, czy nie chciałbym startować na senatora z ich poparciem. Dla szkoły pielęgniarskiej byłem gotów to zrobić. —rozmawiała
Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95