Jemen. Tam gdzie panuje głód i trwa wojna, epidemia jest mniejszym problemem

„Dlaczego teraz bardziej mielibyśmy się bać? Przecież w Jemenie można zginąć wszędzie. Pod gruzami własnego domu, meczetu czy szkoły. W orszaku weselnym czy w kondukcie pogrzebowym. Zabija głód, cholera czy malaria" – tak mówi dziś wiele osób w Jemenie. Dziś, czyli w obliczu pandemii koronawirusa i w przededniu szóstej rocznicy wybuchu wojny.

Publikacja: 27.03.2020 17:00

Jemen. Tam gdzie panuje głód i trwa wojna, epidemia jest mniejszym problemem

Foto: AFP

Oficjalnie w Jemenie koronawirusa SARS-CoV-2 nie ma. Trudno się dziwić, gdy w niespełna 30-milionowym kraju jest tylko 200 testów – w Sanie i Adenie, w dwóch największych miastach. Tam też trafi cały transport Światowej Organizacji Zdrowia, która dostarczyła właśnie znaczną partię środków ochrony osobistej, testów i najpotrzebniejszego sprzętu. W opuszczonej fabryce w Sanie ruszyła produkcja maseczek i rzeczywiście na ulicach stolicy widać noszących je ludzi. Wezwania do częstego mycia rąk, najlepiej w czystej bieżącej wodzie, raczej nie trafią na podatny grunt. W Jemenie o wodę zawsze było trudno. Jak mają tego przestrzegać wewnętrzni uchodźcy, których teraz w Jemenie może być ponad cztery miliony? Oni też nie posłuchają wezwań, aby zostać w domach.

Szkoły i granice zamknięto na dwa tygodnie. Rząd Jemenu oficjalnie uznawany przez ONZ zawiesił połączenia lotnicze na obszarze, który kontroluje. Są to lotniska w Mukalli, Sajun i Adenie. Stolica kraju Sana jest rękach rebeliantów Huthi (ruch Ansar Allah) od września 2014 r. Wielokrotnie bombardowane lotnisko w Sanie nie funkcjonuje praktycznie od 2015 r. Najpierw z powodu zniszczeń, potem z powodu saudyjskiej blokady granic.

Brzmi skomplikowanie? Bardzo. Jemeńska wojna jest wielowarstwowa i może być trudna do zrozumienia. Na miejscu jest wielu graczy, zaangażowane są też państwa ościenne. W największym uproszczeniu można powiedzieć tak: jedna strona to uznawany przez ONZ rząd, rezydujący przeważnie w Rijadzie (Arabia Saudyjska) i tylko czasem w kraju – w Adenie. A to dlatego, że stronę rządową wspiera koalicja właśnie pod wodzą Arabii Saudyjskiej, która bombarduje Jemen od 26 marca 2015 r. Druga strona to ruch Huthi, który narodził się w prowincji Sa'ada na północy kraju. Przywódcy ruchu powtarzają, że wywodzą się w prostej linii od proroka Mahometa i mają nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek wprowadzać swe jedynie słuszne rządy.

Saudyjskie wojsko to jedna z najlepiej uzbrojonych armii świata. Cała operacja wypierania rebeliantów z zajmowanych terytoriów miała potrwać zaledwie kilka miesięcy. Szybko okazało się, że na lądzie Huthi są nie do pokonania. Na wąskiej drodze w górach – a w takich warunkach czują się najlepiej – czołg za 6 mln dolarów jest łatwym celem dla ręcznej wyrzutni za 3 tys. dol. Rebeliantom Huthi coraz bardziej zaawansowaną broń i pieniądze dostarcza Iran. Arabia Saudyjska kupuje broń m.in. od USA, Wielkiej Brytanii i Francji.

Okruchy chleba co drugi dzień

Konflikt nie jest tani. Rebelianci Huthi twierdzą, że Arabia Saudyjska wydała na wojnę już ponad 60 mld dol. W rzeczywistości pewnie mniej – liczby podawane przez Huthi są zazwyczaj przesadzone. Najwyższą cenę, jak zawsze, płacą ci, którzy nie są zaangażowani po żadnej ze stron i chcą żyć w pokoju. Ci, którzy w marcu 2015 r. myśleli, że wojna potrwa najwyżej dwa tygodnie – no, może dwa miesiące. „Bo przecież świat stanie po naszej stronie i nas nie opuści" – Jemeńczycy pisali w mediach społecznościowych.

Przed wojną Jemen był najbiedniejszym krajem regionu i jednym z najbiedniejszych krajów świata. Ponad połowa populacji musiała przeżyć dzień za równowartość dwóch dolarów. Musiało się w tym zmieścić nie tylko jedzenie – co jeszcze było wykonalne – ale też środki czystości, przejazdy zbiorowymi taksówkami, czasem lekarstwa czy opłaty za telefon.

Gdy rozpoczęła się wojna, ludzie na państwowych posadach, czyli lekarze, nauczyciele czy urzędnicy, dość szybko przestali otrzymywać wynagrodzenie. Żeby przetrwać – tak samo jak wcześniej najubożsi – musieli zacząć korzystać z pomocy zewnętrznej. Niektórych wspierają rodziny z zagranicy, ale większość jest zdana na pomoc żywnościową lub finansową zagranicznych organizacji charytatywnych. Dla wielu osób jedyny posiłek w ciągu dnia to okruchy chleba maczane w wodzie czy coraz słabszej herbacie. Dla niektórych – co drugi dzień. Ponad dwa miliony dzieci poniżej piątego roku życia jest skrajnie niedożywionych. W prowincji Sa'ada na północy, gdzie przebywa wielu wewnętrznych uchodźców, głodujących może być około pół miliona. W Aslam, też na północy, niektórzy próbują gotować liście winorośli. Papka o cierpkim smaku jest w stanie na krótko oszukać głód, ale przynosi dotkliwą wysypkę, której nie ma czym leczyć.

Jednak kilkanaście czy kilkadziesiąt osób ginących pod bombami gdzieś na północy Jemenu raczej nie trafi na czołówki naszych gazet. Bo od tego jest Syria. A Jemen to Syria, tyle że bez kamer. Jako jedna z pierwszych powiedziała to Afrah Nasser, jemeńska dziennikarka. Ona i inni jemeńscy dziennikarze znają materiały agencji Associated Press, „Guardiana" czy BBC (niedawna relacja Lyse Doucet z Taiz), ale zgodnie powtarzają, że konflikt jest ignorowany.

Lamborghini za pieniądze ONZ

Niewyobrażalny głód z jednej strony. Z drugiej strony miliardy dolarów przeznaczanych na pomoc dla Jemenu. ONZ od 2015 r. przekazała 8,35 mld dolarów i apeluje o kolejne ponad 4 miliardy dolarów w 2020 r. Rebelianci Huthi dobrze wiedzą, jakie pieniądze są w grze. Zawsze domagali się opłat za zezwolenia na dystrybucję pomocy. Od miesięcy zaczęli stawiać sprawę jasno – 2 proc. od całego rocznego budżetu operacyjnego ONZ i największych darczyńców dla nich za rzekomą koordynację. 2 proc. od 4 miliardów to 80 milionów dolarów. Największe organizacje jednym głosem odmówiły, a Światowy Program Żywnościowy zagroził całkowitym wycofaniem się z pomocy w Jemenie. To oznaczałoby śmierć z głodu dla milionów ludzi w krótkim czasie. Huthi odstąpili od swojego żądania 2 proc., ale i tak wielu oficjeli rebelianckiego ruchu regularnie otrzymuje pensję rzędu 10 tys. dol. miesięcznie. Powstają luksusowe strzeżone rezydencje. A jeśli gdzieś przemknie najnowsze Lamborghini, to raczej wiadomo, skąd na to były pieniądze.

Od 2017 r. pomoc żywnościową dla Jemenu organizuje polskie stowarzyszenie Szkoły dla Pokoju (organizacja pożytku publicznego). „To, co robimy, bardzo łatwo wyśmiać. Powiedzieć, że jest żałośnie małe" – mówią wolontariusze stowarzyszenia. Ale dla ludzi, którzy taką pomoc dostaną, oznacza to odsunięcie o miesiąc wyroku śmierci z głodu. Zestaw, zwany koszykiem, zazwyczaj zawiera 25 kg mąki, po 10 kg ryżu i cukru, 2 litry oleju, kilogram mleka w proszku i odrobinę czerwonej soczewicy. To pozwala ośmiu osobom przeżyć miesiąc. Pieniądze zebrane dzięki kampaniom w mediach i wśród znajomych stowarzyszenie przekazuje swojej partnerskiej organizacji MonaRelief z Sany. Nieco ponad 6 tys. zł wystarcza na 50 koszyków. „Wszelkie opłaty bankowe pokrywamy sami" – dodają wolontariusze. Korzystają ze swoich prywatnych telefonów i komputerów. Nigdy nie mieli biura. I tak od samego początku, czyli od 18 lat.

„Gdy po grudniowej dystrybucji koszyków na obrzeżach Sany zapadła cisza ze strony naszych partnerów, od razu wiedzieliśmy, że coś musiało się stać" – mówią dalej wolontariusze. Muhammad, najstarszy syn Fatika al-Rodainiego, założyciela MonaRelief, został zastrzelony tuż obok swojego domu. „Nie szukaliśmy innych organizacji. Wiedzieliśmy, że musimy dać Fatikowi czas i po prostu czekać. Kolejną dystrybucję koszyków przeprowadziliśmy dopiero na początku marca, również na obrzeżach Sany".

Dom tymczasowy w cenie pięciu pocisków

Choć w Jemenie śmierć jest wszędzie, to od kuli snajpera najłatwiej zginąć w Taiz, trzecim co do wielkości mieście Jemenu, zwanym miastem snajperów. Walczą w nim bojówki Huthi z siłami rządowymi, a koalicja pod wodzą Arabii Saudyjskiej nie zaprzestaje bombardowań. Szpital Al-Thawra, prowadzony przez Lekarzy bez Granic, był atakowany kilkadziesiąt razy – czasem nawet kilka razy tego samego dnia.

Ahmad, świeżo upieczony farmaceuta z Taiz, to jedna z pierwszych osób, które spotykam w obozie jemeńskich uchodźców Markazi w Dżibuti. Zostawił rodziców, półtoraroczną córeczkę i żonę w szóstym miesiącu ciąży. – Jak długo można żyć, wymykając się tylko przed świtem do sklepu lub po pomoc? – pyta. Rozmawiamy na początku stycznia. Dopiero co przyjechał. Uzbrojony w CV i kopie dyplomów szuka pracy. Chce sprowadzić rodzinę. Wiem, że Ahmad, tak jak i większość uchodźców, nie ma szans na pracę. Bezrobocie w Dżibuti wynosi prawie 50 proc., a w najmłodszej grupie, do 24. roku życia, sięga nawet 80 proc. Teraz Ahmad chce wracać do rodziny, ale nie ma jak. Na pewno nie chce wrócić do obozu.

Dzisiaj obóz to 300 metalowych kontenerów mieszkalnych i kilkadziesiąt namiotów uszytych ze skrawków worków i szmat. Zero cienia. Woda bywa. Roje much i komarów przenoszących nie tylko malarię, ale także nową wirusową chorobę chikungunya. Zazwyczaj w obozie przebywa ponad 2000 osób. Najwięcej z okolic Taiz, Hudajdy i Mokki. W linii prostej – gdy przyłożymy linijkę do mapy – między Taiz a obozem Markazi jest 100 km. W praktyce to trwająca czasem ponad dobę podróż, w najlepszym wypadku zakończona tylko biegunką i wymiotami. W porcie jest posterunek policji. Tam trzeba zostawić paszport i czekać. Można przejść parę kilometrów do obozu – bez żadnych dokumentów.

Żeby zlokalizować obóz na mapie, trzeba znaleźć portowe miasteczko Ubuk, położone nad Morzem Czerwonym, na Pustyni Danakilskiej. Wąski pas biegnący od miasta Massawa w Erytrei obejmuje spory fragment wybrzeża Dżibuti. To jedno z najgorętszych miejsc na świecie. Uznawane też za jedno z najbardziej apokaliptycznych i nieprzyjaznych. Wulkaniczno-księżycowy krajobraz. Roczna suma opadów poniżej 200 mm.

Powitanie saudyjskich kontenerów mieszkalnych pod koniec 2018 r. było bardzo uroczyste. Powstały meczet, szkoła i punkt opieki medycznej. Niektórzy ludzie przenieśli się od razu do kontenerów, niektórzy pozostali w namiotach, pamiętając, dlaczego są uchodźcami i kto bombarduje ich kraj. Kontenery kosztowały 6,5 mln dol. Tyle co pięć pocisków najnowszej generacji. Takich, które mogą trafiać w cel z dokładnością do jednego metra. A od lat nie przestają trafiać w domy mieszkalne, szkoły, magazyny żywności, ujęcia wody.

Chociaż dla większości rodzin kontenery są zwyczajnie za małe, coraz więcej osób decyduje się przenieść. Przynajmniej nie ma w nich węży i skorpionów, a hieny i wilki tylko słychać, a nie czuć ich obecność. Rodziny są liczne, ale konfiguracje różne – na przykład dwie owdowiałe siostry, każda z trójką lub czwórką dzieci.

Każda rodzina dostaje na miesiąc 500 franków dżibutyjskich, to równowartość ok. 12 zł. Tyle kosztuje najtańsze doładowanie karty telefonicznej. Pakiet startowy to 2000 franków. To najmniejsze doładowanie jest ważne trzy dni, ale wystarcza na pół dnia. Niektórzy uchodźcy próbują szukać choćby dorywczej pracy w Ubuk. Część jeździ do stolicy i tam imają się każdej pracy – w restauracji, hotelu czy sklepie – po 1000 franków za dzień. Podróż busikiem do Ubuk to 2000 franków, tańszy jest prom (700) i przyjemniejszy, ale kursuje tylko trzy razy w tygodniu. W stolicy jakoś trzeba się utrzymać. A jest drogo – nawet dla przybysza z Europy.

Hordy pawianów na śmietnisku

Ramzi pracował dorywczo w hotelowej restauracji i nocował w meczecie. Teraz wraca do Markazi. Spotykamy się w busiku do Ubuk. To moje drugie podejście. Gdy przyjechałam rano na puste podwórze, z którego coś miało ponoć jeździć, zrezygnowałam dość szybko. Wróciłam po kilku godzinach, wtedy już były pojazdy i nieprzebrane ilości bagażu. W busiku do Ubuk kilkunastu młodych Etiopczyków. Jedna kobieta w czarnym jemeńskim balto, z zasłoniętą twarzą. Siadam przy niej i próbuję rozmawiać. Zapewnia mnie, że wszystko jest en securite, bezpieczne. Ramzi słucha naszej nieporadnej rozmowy po francusku. Zwracam się do niego i wskazuję na swoją rozmówczynię mówiąc: „votre femme?". She is not my wife – odpowiada po angielsku. To nie jest moja żona. Do you speak English? – pyta, i pokazuje swoją kartę uchodźcy. Mówi, że jest z Taiz.

Ramzi jest w obozie Markazi już ponad dwa lata. Zdecydował się wydostać z Taiz, gdy od kuli snajpera zginął jego siostrzeniec Muhammad. Młody chłopak, niezaangażowany po żadnej ze stron, który chciał tylko się uczyć i pracować. Nie mam jeszcze odwagi, żeby zapytać o żonę czy dzieci. Wiem, że mogę usłyszeć którąś z historii, które znam z jemeńskich mediów. Że po bombardowaniu fragmenty ciał zbierano przez sześć dni, więc pogrzebu nie dało się zorganizować tego samego dnia, jeszcze przed zachodem słońca. Że rodzinę uprowadzili bojówkarze Huthi i ślad po wszystkich zaginął. Że ktoś nie wytrzymał tortur, zamknięty w metalowym półtorametrowym kontenerze wystawionym na słońce. Bo to wszystko, zanim trafi do mediów, dzieje się w Jemenie naprawdę. Ramzi kilka lat pracował w fabryce ciastek w Hudajdzie, potem kolejnych parę lat na budowie w Sanie. Teraz w Dżibuti też chętnie przyjąłby każdą pracę, bo niczego nie chce za darmo. Potrzebuje naprawić swój telefon, żeby mieć kontakt z rodziną i przyjacielem, który od kilku lat jest w Kanadzie.

Obóz, duża zbiorowość, to całe spektrum postaw – od apatii, przez frustrację, aż po agresję. Ramzi potrafi zorganizować sobie czas. Przed siódmą idzie nad morze popływać i poćwiczyć. Potem będzie już za gorąco, a wcześniej się nie da, bo wyjście z obozu przez dziurę w płocie jest tuż przy śmietniku. Tam co rano stada pawianów szukają resztek. Ekipa Al-Dżaziry, która była tam przede mną, ze swojego samochodu widziała stado liczące nawet 40 osobników. Resztki jedzenia trafiają na śmietnik, bo nie ma lodówek. Prąd jest tylko kilka godzin rano i wieczorem. Nie można też przechowywać niektórych leków czy szczepionek. Inna sprawa, że teraz są tylko środki przeciwbiegunkowe i przeciwbólowe. Nic przeciw ukąszeniom węży czy skórnym infekcjom, które są tu powszechne.

Ramzi wraca około dziesiątej. Pora na prysznic, przygotowanie do modlitwy. Potem trzeba zrobić obiad. Po obiedzie należy znaleźć cień i przeczekać. Wieczorem może ktoś z kolegów na chwilę użyczy telefonu i będzie dostęp do internetu. Jeśli nie, to przynajmniej wiadomości z Jemenu.

Ramzi pracował dorywczo w hotelowej restauracji i nocował w meczecie. Teraz wraca do Markazi. Spotykamy się w busiku do Ubuk. To moje drugie podejście. Gdy przyjechałam rano na puste podwórze, z którego coś miało ponoć jeździć, zrezygnowałam dość szybko. Wróciłam po kilku godzinach, wtedy już były pojazdy i nieprzebrane ilości bagażu. W busiku do Ubuk kilkunastu młodych Etiopczyków. Jedna kobieta w czarnym jemeńskim balto, z zasłoniętą twarzą. Siadam przy niej i próbuję rozmawiać. Zapewnia mnie, że wszystko jest en securite, bezpieczne. Ramzi słucha naszej nieporadnej rozmowy po francusku. Zwracam się do niego i wskazuję na swoją rozmówczynię mówiąc: „votre femme?". She is not my wife – odpowiada po angielsku. To nie jest moja żona. Do you speak English? – pyta, i pokazuje swoją kartę uchodźcy. Mówi, że jest z Taiz.

Ramzi jest w obozie Markazi już ponad dwa lata. Zdecydował się wydostać z Taiz, gdy od kuli snajpera zginął jego siostrzeniec Muhammad. Młody chłopak, niezaangażowany po żadnej ze stron, który chciał tylko się uczyć i pracować. Nie mam jeszcze odwagi, żeby zapytać o żonę czy dzieci. Wiem, że mogę usłyszeć którąś z historii, które znam z jemeńskich mediów. Że po bombardowaniu fragmenty ciał zbierano przez sześć dni, więc pogrzebu nie dało się zorganizować tego samego dnia, jeszcze przed zachodem słońca. Że rodzinę uprowadzili bojówkarze Huthi i ślad po wszystkich zaginął. Że ktoś nie wytrzymał tortur, zamknięty w metalowym półtorametrowym kontenerze wystawionym na słońce. Bo to wszystko, zanim trafi do mediów, dzieje się w Jemenie naprawdę. Ramzi kilka lat pracował w fabryce ciastek w Hudajdzie, potem kolejnych parę lat na budowie w Sanie. Teraz w Dżibuti też chętnie przyjąłby każdą pracę, bo niczego nie chce za darmo. Potrzebuje naprawić swój telefon, żeby mieć kontakt z rodziną i przyjacielem, który od kilku lat jest w Kanadzie.

Obóz, duża zbiorowość, to całe spektrum postaw – od apatii, przez frustrację, aż po agresję. Ramzi potrafi zorganizować sobie czas. Przed siódmą idzie nad morze popływać i poćwiczyć. Potem będzie już za gorąco, a wcześniej się nie da, bo wyjście z obozu przez dziurę w płocie jest tuż przy śmietniku. Tam co rano stada pawianów szukają resztek. Ekipa Al-Dżaziry, która była tam przede mną, ze swojego samochodu widziała stado liczące nawet 40 osobników. Resztki jedzenia trafiają na śmietnik, bo nie ma lodówek. Prąd jest tylko kilka godzin rano i wieczorem. Nie można też przechowywać niektórych leków czy szczepionek. Inna sprawa, że teraz są tylko środki przeciwbiegunkowe i przeciwbólowe. Nic przeciw ukąszeniom węży czy skórnym infekcjom, które są tu powszechne.

Ramzi wraca około dziesiątej. Pora na prysznic, przygotowanie do modlitwy. Potem trzeba zrobić obiad. Po obiedzie należy znaleźć cień i przeczekać. Wieczorem może ktoś z kolegów na chwilę użyczy telefonu i będzie dostęp do internetu. Jeśli nie, to przynajmniej wiadomości z Jemenu.




Przyspieszona ścieżka do raju

Wchodzę do Markazi przez główną bramę – więc chyba legalnie. Choć przedtem słyszałam, że bez zezwoleń, wydawanych tylko w stolicy z kilkudniowym wyprzedzeniem, nie mam szans. Wiem też, jak łatwo jest wejść nielegalnie. I werbować zdesperowanych ludzi, którzy nie mają prawie nic. Czym gorzej dla Jemenu, tym lepiej dla Al-Kaidy, Półwyspu Arabskiego czy tak zwanego Państwa Islamskiego. Na miejscu, w Jemenie, pranie mózgu i przyspieszoną ścieżkę do raju oferują też Huthi.

Jak pisze Peter Salisbury z międzynarodowego think tanku Chatham House, który jako pierwszy użył określenia „zapomniana wojna" w odniesieniu do Jemenu: „Ci, którzy powinni byli wiedzieć, wiedzieli – już kilkanaście lat temu. Tylko wtedy mieli inne priorytety". Wtedy trzeba było działać. Bo to katastrofa całkowicie spowodowana przez człowieka. Dziś sprawy zaszły tak daleko, że końca konfliktu nie widać – nawet jeśli strona rządowa teraz, w obliczu pandemii koronawirusa, apeluje do wszystkich przeciwników o zjednoczenie wysiłków w walce ze wspólnym niewidzialnym wrogiem. Przywódcy Huthi odpowiadają, że jeśli pandemia obejmie Jemen, będzie to efekt celowych działań przeciwników i państw ościennych. I nie ma mowy o żadnym współdziałaniu. Wprowadzają swoją własną kwarantannę, która polega na trzymaniu ludzi na drogach wjazdowych do miast po kilka dni bez dostępu do wody czy toalet. Przepuszczają tylko tych, którzy płacą. Jak zawsze. W kontrolowanej przez siebie stolicy nakazują każdy przypadek nowej choroby – jeśli się pojawi – traktować tak, jakby to była grypa, i nie ujawniać go. Za złamanie nakazu grożą lekarzom surowymi karami.

Ze wszystkich stron kraju w obliczu zagrożenia płyną różne, często sprzeczne komunikaty. To jeszcze bardziej pokazuje, że Jemen dzisiaj to kraj bez państwa, który może nie udźwignąć nowej plagi. Zamknięte szkoły, uczelnie, meczety, restauracje. Ale jeśli Jemen nakazuje zamknąć nawet bazary sprzedające khat, to znaczy, że wszystkie ośrodki władzy dostrzegają powagę zagrożenia. Khat (czuwaliczka jadalna), zielone liście, które żują miliony. Dla niektórych przeklęta roślina, dla większości część dziedzictwa kulturowego. W najmniejszym miasteczku znajdziemy targ, gdzie sprzedaje się pęczki gałązek, na które zawsze znajdą się pieniądze.

Jeszcze przed wybuchem pandemii korespondent „The Independent" Borzou Daragahi napisał, że zachodnie potęgi mogłyby szybko zakończyć wojnę w Jemenie. Wystarczyłoby przestać sprzedawać broń.

Dwa lata temu sekretarz generalny ONZ António Guterres nazwał Jemen największą katastrofą humanitarną współczesnego świata. Jeśli pandemia koronawirusa dotknie Jemen, może dosięgnąć miliony ludzi bez szans na jakąkolwiek pomoc medyczną. Dziś, gdy António Guterres wzywa do zawieszenia broni na całym świecie w obliczu jednego wroga, Huthi zajmują kolejne połacie kraju. 

Oficjalnie w Jemenie koronawirusa SARS-CoV-2 nie ma. Trudno się dziwić, gdy w niespełna 30-milionowym kraju jest tylko 200 testów – w Sanie i Adenie, w dwóch największych miastach. Tam też trafi cały transport Światowej Organizacji Zdrowia, która dostarczyła właśnie znaczną partię środków ochrony osobistej, testów i najpotrzebniejszego sprzętu. W opuszczonej fabryce w Sanie ruszyła produkcja maseczek i rzeczywiście na ulicach stolicy widać noszących je ludzi. Wezwania do częstego mycia rąk, najlepiej w czystej bieżącej wodzie, raczej nie trafią na podatny grunt. W Jemenie o wodę zawsze było trudno. Jak mają tego przestrzegać wewnętrzni uchodźcy, których teraz w Jemenie może być ponad cztery miliony? Oni też nie posłuchają wezwań, aby zostać w domach.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami