Jak upolować „neofaszystę” - komentuje Tomasz Pietryga

Negocjacje z narodowcami to niewielka cena za aksamitne przejęcie Marszu Niepodległości. Za rok skrajnej prawicy już na nim nie będzie.

Publikacja: 15.11.2018 17:43

Tomasz Pietryga

Tomasz Pietryga

Foto: Fotorzepa, Waldemar Kompala

Wielki prezent zrobiła prawicy na odchodne prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz, próbując zablokować Marsz Niepodległości w Warszawie. Obóz rządzący, podobnie zresztą jak wcześniej Bronisław Komorowski, nie znalazł bowiem dotychczas patentu na zbudowanie alternatywnego święta w rocznice odzyskania niepodległości, które rozmachem odpowiadałoby temu firmowanemu przez mocno kontrowersyjnych organizatorów. Z jednej strony wizja blamażu tego święta, jakiego doczekał się Bronisław Komorowski, organizując w dobrej wierze swoje obchody, z drugiej zaś ryzyko konfliktu z narodowcami, którzy przyciągają na marsz sporą część elektoratu prawicy, skutecznie zniechęciło PiS i prezydenta do próby zorganizowania państwowego pochodu na stulecie niepodległości. Choć w normalnych okolicznościach wydawałoby się, że taki krok jest naturalny i oczywisty.

Hanna Gronkiewicz- Waltz, zakazując marszu niemal w ostatniej chwili, postawiła organizatorów pod ścianą. Za „ pomocną dłoń" PiS musieli zapłacić rezygnacją z monopolu na to wydarzenie. Nie wiadomo, czy godząc się na to, narodowcy zdawali sobie sprawę, że właśnie otworzyli drzwi silniejszemu „współorganizatorowi" do jego całkowitego przejęcia. Nie ma bowiem najmniejszych wątpliwości, że dla Jarosława Kaczyńskiego była to rozgrywka taktyczna, bo wiązanie się na dłużej z tak kontrowersyjnym partnerem przynosiłoby więcej strat niż zysków.

Oczywiście przed 11 listopada dla obozu prawicy była to inwestycja wysokiego ryzyka. Nikt przecież nie wiedział, jak przebiegnie ten marsz. Dobrze zdawano sobie sprawę, że każda umowa czy negocjacje to za mało, aby zapanować nad tym, co dzieje się pośród wielotysięcznego tłumu.

W PiS dobrze też wiedziano, że jakiekolwiek incydenty rasistowskie czy faszystowskie pojawiające się w tle maszerującego prezydenta i premiera będą wizerunkową katastrofą, która bardzo szybko pójdzie w świat. I potwierdzi wcześniej stawiane tezy o brunatnych nacjonalistach tolerowanych przez władze w Warszawie, a teraz nawet współpracujących z rządem.

Takie zarzuty padały w kierunku obozu prawicy dość często, choćby podczas licznych debat i utarczek w Parlamencie Europejskim o polskiej praworządności. Stawka i ryzyko potencjalnych strat było więc duże.

Duży był także potencjalny zysk. Nie ulega bowiem wątpliwości, że obchody stulecia niepodległości były organizacyjnym niewypałem. Jeszcze kilka dni przed upaństwowieniem marszu nikt specjalnie nie mógł wskazać, jakie wydarzenie jest ich centralnym punktem. A oczekiwania społeczne rozbudzono bardzo duże. Dlatego Polacy, słysząc przez wiele miesięcy o znaczeniu tego święta i okrągłej rocznicy, spodziewali się, że przyćmi wcześniejsze i będzie zapamiętane na lata. Zwłaszcza że organizatorem była formacja, która politykę historyczną niesie wysoko na swoich sztandarach.

Festyn w ogrodach Kancelarii Premiera, śpiewanie hymnu, koncert czy wystawa może wystarczyłyby dla uczczenie stulecia gminy lub powiatu, ale nie jednej z najważniejszych dat w historii Polski. Chodziło wszak o wyzwolenie masowych patriotycznych emocji wśród Polaków. To jednak organizatorów przerosło.

Upaństwowienie Marszu Niepodległości spadło więc PiS z nieba. Bo właśnie to wydarzenie stało się zdecydowanie centralnym punktem obchodów narodowego święta. Szczelnie przykryło kłopotliwą organizacyjną klapę wcześniejszych przygotowań.

To prawda, PiS dość asekuracyjnie podszedł do organizacji Marszu, tak aby można było interpretować, że był jeden albo dwa - w zależności od tego, jaki obrót przyjmą wydarzenia.

Rzeczywistość okazała się mniej straszna, niż zakładali taktycy prawicy. Podczas Marszu nie doszło do żadnych poważniejszych incydentów, a on sam okazał się ogromnym frekwencyjnym sukcesem. Miliony Polaków przed telewizorami zobaczyło blisko ćwierć miliona ludzi idących w jednym pochodzie, w morzu biało-czerwonych flag. Było to największe tego rodzaju wydarzenie we współczesnej Polsce.

Jakże zabawna, a zarazem żenująca była scena, kiedy kilku reporterów komercyjnej stacji polowało na „brunatnych" uczestników pochodu. Mocno musieli się natrudzić, aby znaleźć takie rodzynki w cieście. I gdyby nie wygłup kilku osobników, którzy przy aplauzie swoich kilkuset „narodowych" kolegów spalili flagę Unii Europejskiej, pewnie nie można byłoby się poważnie do czego przyczepić.

Prawica wybrnęła zatem z politycznych tarapatów, mimo  że  już kilka minut po zakończeniu marszu znalazł się pod  mocnym ostrzałem. Nawet dla umiarkowanych komentatorów negocjowanie przez PiS z narodowcami  czy wyłonienie z tłumu włoskiego neofaszysty był ważniejszy niż idea wielkiego narodowego święta, celebrowana przez taką rzeszę Polaków.

Wszelkie zarzuty o jego brunatności, tym razem nie przebiły się na długo. I w tym sensie prawica wygrała ten marsz. Nie ulega bowiem żadnych wątpliwości, że dysponujący praktycznie nieograniczonymi narzędziami organizacyjnymi i legislacyjnymi PiS z łatwością pozbędzie się kontrowersyjnego partnera przy organizacji kolejnej rocznicy.

Wielki prezent zrobiła prawicy na odchodne prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz, próbując zablokować Marsz Niepodległości w Warszawie. Obóz rządzący, podobnie zresztą jak wcześniej Bronisław Komorowski, nie znalazł bowiem dotychczas patentu na zbudowanie alternatywnego święta w rocznice odzyskania niepodległości, które rozmachem odpowiadałoby temu firmowanemu przez mocno kontrowersyjnych organizatorów. Z jednej strony wizja blamażu tego święta, jakiego doczekał się Bronisław Komorowski, organizując w dobrej wierze swoje obchody, z drugiej zaś ryzyko konfliktu z narodowcami, którzy przyciągają na marsz sporą część elektoratu prawicy, skutecznie zniechęciło PiS i prezydenta do próby zorganizowania państwowego pochodu na stulecie niepodległości. Choć w normalnych okolicznościach wydawałoby się, że taki krok jest naturalny i oczywisty.

Pozostało 84% artykułu
Opinie Prawne
Ewa Łętowska: Złudzenie konstytucjonalisty
Opinie Prawne
Robert Gwiazdowski: Podsłuchy praworządne. Jak podsłuchuje PO, to już jest OK
Opinie Prawne
Antoni Bojańczyk: Dobra i zła polityczność sędziego
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Likwidacja CBA nie może być kolejnym nieprzemyślanym eksperymentem
Opinie Prawne
Marek Isański: Organ praworządnego państwa czy(li) oszust?