W porównaniu z propozycjami PiS z początku lipca reforma jest znacznie mniej radykalna – nie przesuwa w stan spoczynku wszystkich sędziów Sądu Najwyższego, wprowadza też rozwiązania gwarantujące bardziej pluralistyczny i mniej uzależniony od woli partii rządzącej kształt KRS. Przy okazji prezydent ugrał coś dla siebie, wprowadzając mechanizm rewizji nadzwyczajnej czy obecność obywateli (jako ławników) w postępowaniach dyscyplinarnych wobec sędziów. To pomysły, dzięki którym Andrzej Duda może pokazać, że spełnia obietnice wyborcze, wszak w czasie kampanii mocno eksponował tzw. Dudapomoc.

Jednak prezydent nie ustrzegł się poważnego błędu. Chciał, by w sytuacji, w której dochodzi do pata w Sejmie przy wyborze członków KRS, spór rozstrzygała głowa państwa. A ponieważ to niezgodne z konstytucją, zaprosił wszystkie partie do dyskusji o zmianie konstytucji w tym zakresie. Z tego pomysłu musiał się jednak wycofać już po czterech godzinach, gdy zarówno PO, jak i Nowoczesna odmówiły udziału w pracach nad zmianą ustawy zasadniczej. W efekcie Duda już na samym początku zaliczył wpadkę, która rzuca cień na jego zdolności strategiczne albo świadczy o słabości prezydenckiego zaplecza. Inicjatywie Andrzeja Dudy trochę powagi ujmuje fakt, że przy okazji chciał on poszerzyć swoje kompetencje, ale gdy zorientował się, że to niemożliwe, obszedł się smakiem. To daje mu gorszą pozycję wyjściową w zbliżającej się batalii o kształt reformy sądownictwa.

Najważniejsze pytanie brzmi dziś, co PiS zrobi z prezydenckim projektem. Oficjalnie partia rządząca przekonuje, że to dobry punkt wyjścia do dialogu o planowanych zmianach. PiS nie był zaskoczony jego propozycjami, ponieważ został o nich uprzedzony w piątek Jarosław Kaczyński. Najważniejszy komentarz wygłosiła jednak premier Szydło, która stwierdziła, że boi się pata i zawieszenia prac nad reformą sądownictwa. Rzeczywiście, niektórzy politycy z obozu władzy nie wykluczają, że zmiany bardzo się przeciągną, jeśli w ogóle zostaną uchwalone. PiS musi bowiem pogodzić się z faktem, że nie ma dziś szans na tak radykalne zmiany, jakie zaproponował w lipcu. Dlatego albo przyjmie warunki prezydenta i dokona w nich drobnych korekt, albo pogodzi się z faktem, że reformy nie będzie wcale.

Tu dochodzimy jednak do sedna sporu w obozie rządzącym. Jego część uważa, że lepiej porzucić zmiany w sądownictwie, jeśli nie będą one wystarczająco radykalne. Zgodnie z tą logiką tylko głęboka rewolucja jest w stanie sprostać oczekiwaniom wyborców. Zwolennicy twardej linii przekonują, że skoro działając tak jak dotychczas, PiS ma dziś ponad 40 proc. poparcia, powinien iść jeszcze dalej, nie oglądając się na krytykę. Bardziej umiarkowani politycy przypominają, że PiS wygrał dwukrotnie w 2015 roku dlatego, że Andrzej Duda był znacznie młodszą i uśmiechniętą twarzą obozu prawicy, a sam Kaczyński na czas kampanii usunął się w cień. Wniosek – jeśli PiS chce wygrać ponownie, powinien zrobić ukłon w stronę bardziej umiarkowanego elektoratu. Ostatnie zdanie w tej sprawie będzie miał Jarosław Kaczyński. Tekst w tygodniku „Sieci Prawdy" przedstawiający listę pretensji lidera PiS do prezydenta Dudy pokazuje, jak bardzo rozeszły się ich drogi. Nie ma już powrotu do tego, co było. Kaczyński wie jednak, że pójście na wojnę z prezydentem oznaczałoby koniec marzeń o dobrej zmianie. Musi się więc pogodzić z tym, że reforma sądownictwa nie zostanie wprowadzona w postaci, jaką sobie wymarzył.