Ustawa o kontroli niektórych inwestycji może być ratunkiem dla naszej gospodarki

Tworząc dobre, propaństwowe prawo, nie wolno zaczynać od lęku, że może się ono nie podobać urzędnikom Unii Europejskiej. Trzeba tylko uczynić je dopuszczalnym – uważają twórcy koncepcji ustawy o kontroli niektórych inwestycji Radosław Potrzeszcz i Tomasz Siemiątkowski.

Publikacja: 08.09.2015 09:26

Foto: materiały prasowe

Jeszcze nie weszła w życie ustawa o kontroli niektórych inwestycji, a już słychać głośne skargi, że albo jest zbyt śmiała, bo nie dość unijna, albo że wyrwano jej po drodze zęby, więc nic nie da. Jak jest naprawdę?

Radosław Potrzeszcz: Uchwalony tekst jest ciut inny, niż w założeniu miał być. Niemniej nie taki to problem, jak go malują czytający bez zrozumienia. Ustawa bezsprzecznie daje sektorową, czyli przedmiotową, ochronę gospodarce. Trochę się tylko boję, że szukający dziury w całym podniosą alarm, kiedy na rządowej liście przedsiębiorców objętych procedurą kontrolną pojawią się korporacje z udziałem Skarbu Państwa. Już słyszę krzyk, że to ochrona uprzywilejowanego właściciela. Tymczasem ustawa nie chroni żadnej ze spółek podmiotowo. Zakaz nabywania przedsiębiorstwa może tak samo dotyczyć koncernu paliwowego, jak i małej firmy rodzinnej, gdyby ta miała np. kody źródłowe do oprogramowania F16.

Pewne zamieszanie wprowadziło też przeniesienie decyzji kontrolnych na niższy, ministerialny poziom. Ale co z tego, że teoretycznie o zgodę na transakcję powinni pytać wszyscy potencjalni nabywcy praw udziałowych? Odmowę, co oczywiste, dostanie wyłącznie inwestor spoza Unii, zagrażający porządkowi publicznemu lub bezpieczeństwu państwa.

Uczestnicząc w pracach legislacyjnych, mieli więc panowie z tyłu głowy skojarzenie z losami złotej akcji.

Tomasz Siemiątkowski: Zupełnie nie obawiam się, że historia się powtórzy. Krytyka tej ustawy nie płynie z poważnych ust. Nikt uczciwy obywatelsko nie deprecjonowałby tak propaństwowego aktu prawnego. I to bez względu na to, jak pryncypialne przywoływałby argumenty. Oczywiście również w wypadku tej ustawy są pewne delikatne, że tak to określę, ryzyka związane z oczekiwaniami Komisji Europejskiej. Proszę jednak zwrócić uwagę, że nawet w UE pojawiła się tendencja do wzmacniania elementów narodowych. Zresztą kwestie konstytucyjne związane z ustawą zbadał dokładnie już na wstępnym etapie legislacyjnym profesor Dariusz Dudek, a prawno-porównawczo rzecz rozważył doktor Piotr Wiórek.

Ale przecież Unia ma sieć regulacji składających się w dużym stopniu z klauzul generalnych, którą nas otacza. I to już na poziomie prawa traktatowego.

Tomasz Siemiątkowski: Ma niedookreślone regulacje uzasadnione wielofunkcyjną zasadą proporcjonalności oraz liczne słowa klucze. Nie możemy ich jednak traktować jak stracha na wróble, ilekroć chcemy bronić naszego interesu gospodarczego. Jeżeli pojawia się inwestor non grata w strategicznej dziedzinie, to państwo polskie musi mieć taki instrument jak ustawa o kontroli. Tak jak mają RFN, Austria, Francja, Wielka Brytania. I nie widzę powodów, dla których Komisja Europejska, której pomruki oczywiście słyszę, miałaby nas dzisiaj traktować gorzej niż np. Niemców.

Jesteśmy już na tyle starym państwem członkowskim, że nie powinniśmy się tego obawiać. Przecież kiedy walczyliśmy o złotą akcję, byliśmy w innej sytuacji. A gdyby teraz KE spróbowała zaatakować nas za tę ustawę i zostawić w spokoju Niemcy czy Austrię, polscy politycy musieliby natychmiast zrobić awanturę. To oczywiste, choć nie ma sensu eksploatować w tej chwili tego wątku.

Powiem wprost: instrumenty ustawy o kontroli niektórych inwestycji mają uniemożliwić przejęcie strategicznych spółek przez niechcianych inwestorów, których oczywiście nie definiujemy.

Co wobec tego powiecie panowie na zarzut, że skoro po traktacie z Lizbony traktat o funkcjonowaniu Unii Europejskiej stanowi, iż UE ma wyłączną kompetencję w dziedzinie polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, to uchwalając ustawę, postąpiliśmy wbrew obowiązującemu ograniczeniu suwerenności państwa polskiego? A może warto porównać ten przepis TFUE z ustanowioną tuż obok zasadą subsydiarności, czyli pomocniczości Unii wobec działań państw członkowskich?

Tomasz Siemiątkowski: Jestem skłonny upierać się, że – bez względu na możliwe interpretacje traktatów dokonywane przez unijnych urzędników i wykładnię prowadzoną już przez krajowych nadgorliwców – będziemy prowadzić politykę narodową w stosunku do strategicznych dla naszej gospodarki korporacji. Bez względu na to, czy ma w nich udział Skarb Państwa, czy są całkowicie prywatne. Wystarczy, że spółki wyrosły tutaj, z polskiego majątku, i że działają w newralgicznych dla bezpieczeństwa państwa dziedzinach. Kierować się będziemy przy tym zasadą subsydiarności. Myślę bowiem, że trzeba nie mieć oczu ani nawet krótkiej pamięci historycznej, żeby bronić niczym nieskrępowanego obrotu papierami wartościowymi albo określać jako niezrozumiale szeroki zakres przedmiotowy ustawy. Przecież takie stanowisko nie tylko pcha nas do całkowitej utraty majątku narodowego, ale także jest prostą drogą do utraty możności decydowania o polskiej racji stanu. Szczególnie w trudnych czasach. Uważam, że krytyka tej ustawy z pozycji krańcowego liberalizmu to nie tylko wywoływanie demonów, lecz również zwykła agitka. Jak za poprzedniego ustroju. Tyle że na wspak. Przecież gdyby zawczasu dobrze skonstruowano prawne hamulce obrotu instrumentami finansowymi zarówno w Europie, jak i w Ameryce, nie byłoby kryzysu sprzed ośmiu lat na tę skalę, na jaką nastąpił. Ustawa o kontroli niektórych inwestycji jest w tej perspektywie dla naszej gospodarki ratunkiem. Dlatego uważam za kompletną bzdurę użalanie się nad rzekomą krzywdą giełdy oraz inwestorów sprzedających na niej akcje, jeśli okazałoby się, że jakąś spółkę publiczną trzeba objąć procedurą ochronną. Przecież uczestniczący w transakcjach na rynku papierów wartościowych świetnie wiedzą, albo przynajmniej powinni wiedzieć, co nabywają i co zechcą potem sprzedać. Dlaczego więc mieliby być szczególnie chronieni przed ryzykiem gospodarczym kosztem interesu państwa, czyli nas wszystkich?

Trawestując opinię George'a Sorosa, że globalizacja rynków finansowych budowana jest na fałszywej tezie, iż mogą one być pozostawione same sobie, powiedziałbym, że to samo dotyczy gospodarki realnej. Jednocześnie konieczne wydaje mi się podkreślenie, że krytycy ustawy zapomnieli o regulacyjnej roli prawa, chcąc i tu włożyć między drzwi zamykające się przed wrogimi przejęciami niewidzialną rękę rynku... Tymczasem państwo prawa nie może być synonimem państwa bezbronnego czy nieudolnego.

Czy nie jest to ustawa o dwadzieścia kilka lat spóźniona?

Tomasz Siemiątkowski: Nie, ponieważ ćwierć wieku temu priorytetem była prywatyzacja. Owszem, mogła wejść w życie już parę lat temu, niemniej ryzyka, którym ma zapobiec, uwidoczniły się wyraźnie ostatnio.

Czerpaliście panowie ze wzorców austriackich i niemieckich, ale czy to prawda, że w naszej ustawie skupiły się najbardziej ryzykowne postanowienia obu regulacji?

Radosław Potrzeszcz: Ktoś, kto tak mówi, nie zauważył zapewne, że ograniczyliśmy się do 12 newralgicznych dla gospodarki i bezpieczeństwa państwa sektorów, gdy tymczasem dla Austriaków na przykład podmiotem strategicznym jest również przedsiębiorca prowadzący przedszkole.

Oni mogą – zgodnie ze swoją ustawą – nie chcieć, by jakiś niepożądany podmiot indoktrynował im dzieci. My tego nie mamy. Zamierzamy chronić wyłącznie energetykę, przemysł paliwowy, chemiczny, telekomunikację. Krytycy zasięgu polskiej ustawy narażają się więc na śmieszność, używając argumentów prawno-porównawczych. Ich nierzetelność polega jednak i na tym, że przeciętny odbiorca informacji nie musi znać ani prawa austriackiego, ani niemieckiego. Został natomiast wyćwiczony w posłuszeństwie wobec prawdziwych i wyimaginowanych żądań m.in. unijnych urzędników. Obawiam się więc nie tyle sprzeciwu KE, ile szkód wyrządzonych przez krajowych oportunistów, dla których ochrona gospodarczego interesu narodowego to rzecz niebezpieczna.

A gdyby spojrzeć na tę ustawę jak na prężenie muskułów, które pozwala przypuszczać, że jesteśmy bezpieczni, gdy tymczasem wszyscy naprawdę groźni dla polskich interesów gospodarczych inwestorzy – jeżeli zechcą – i tak ulokują się na z góry upatrzonych pozycjach zgodnie z zasadą „tisze jediesz, dalsze budiesz"? Przecież zawsze można kupić prawa udziałowe w strategicznych zakładach przez podstawionego kontrahenta. Z UE oczywiście.

Tomasz Siemiątkowski: Teoretycznie tak jest, ale przecież będzie można stosować ustawę w ten sposób, żeby przyglądać się podmiotom zależnym od tych spoza Unii. Więcej, trzeba będzie przyglądać się statutom czy umowom spółki podmiotów zależnych, żeby sprawdzić, czy w razie rozwiązania takiego przedsiębiorcy prawa do jego majątku nie przechodzą na podmiot spoza Unii. Oczywiście może się pojawić problem, jeżeli przepływ kapitału zostanie wyczyszczony na poziomie UE, ale nie jest przecież łatwo przeprać miliony euro tak, żeby nikt tego nie zauważył. Tu zaczyna się pole dociekań służb specjalnych. Zresztą żadna ustawa nigdy nie zablokuje wszystkich nieuczciwych transakcji. Musi je natomiast jak najskuteczniej utrudniać. Przecież organ kontroli, czyli dziś minister Skarbu Państwa, pyta komitet konsultacyjny o zasadność zgłoszenia sprzeciwu. A to ciało doradcze złożone jest z 17 członków, w tym ekspertów – przedstawicieli szefów wywiadu i kontrwywiadu wojskowego oraz ABW czy URE. To właśnie ich analizy i dostęp do poufnych informacji mają być jakąś gwarancją przyjrzenia się zamiarom potencjalnie niechcianego inwestora. Mówienie więc, że ustawa zagraża interesom każdego kupującego prawa udziałowe w spółkach z sektorów strategicznych, to bajka opowiadana w złej wierze. Ma ona być ostatecznym argumentem tylko w sytuacji zagrożenia porządku publicznego i bezpieczeństwa państwa. Czy fakt, że przy uchwalaniu tej ustawy tylko jeden poseł był przeciwko, nie jest dowodem na powszechne zrozumienie, że taka regulacja jest Polsce potrzebna?

Lepiej więc mieć niedoskonałą ustawę od zaraz, niż nie mieć wcale?

Radosław Potrzeszcz: Każdy akt prawny można poprawić, kiedy okazuje się to konieczne, choć zapewne nie jest dobrze, gdy ustawa prosto spod igły wymaga zmian. Tak czy owak od 1 października mamy konieczną gardę. Taką jak państwa bardziej doświadczone w nowoczesnej legislacji, np. Niemcy czy Austria.

—rozmawiała Dobromiła Niedzielska-Jakubczyk

Tomasz Siemiątkowski, adwokat, profesor Szkoły Głównej Handlowej i Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, członek Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego

Radosław Potrzeszcz, adwokat, wykładowca w Szkole Głównej Handlowej, komentator kodeksu spółek handlowych

Jeszcze nie weszła w życie ustawa o kontroli niektórych inwestycji, a już słychać głośne skargi, że albo jest zbyt śmiała, bo nie dość unijna, albo że wyrwano jej po drodze zęby, więc nic nie da. Jak jest naprawdę?

Radosław Potrzeszcz: Uchwalony tekst jest ciut inny, niż w założeniu miał być. Niemniej nie taki to problem, jak go malują czytający bez zrozumienia. Ustawa bezsprzecznie daje sektorową, czyli przedmiotową, ochronę gospodarce. Trochę się tylko boję, że szukający dziury w całym podniosą alarm, kiedy na rządowej liście przedsiębiorców objętych procedurą kontrolną pojawią się korporacje z udziałem Skarbu Państwa. Już słyszę krzyk, że to ochrona uprzywilejowanego właściciela. Tymczasem ustawa nie chroni żadnej ze spółek podmiotowo. Zakaz nabywania przedsiębiorstwa może tak samo dotyczyć koncernu paliwowego, jak i małej firmy rodzinnej, gdyby ta miała np. kody źródłowe do oprogramowania F16.

Pozostało 90% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Co dalej z podsłuchami i Pegasusem po raporcie Adama Bodnara
Opinie Prawne
Ewa Łętowska: Złudzenie konstytucjonalisty
Opinie Prawne
Robert Gwiazdowski: Podsłuchy praworządne. Jak podsłuchuje PO, to już jest OK
Opinie Prawne
Antoni Bojańczyk: Dobra i zła polityczność sędziego
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Likwidacja CBA nie może być kolejnym nieprzemyślanym eksperymentem