Moja mama swoją młodość przepracowała w melioracji. Jej firma osuszała w latach 50. podmokłe nieużytki i przekształcała w pola uprawne oraz łąki. W PRL wydano na meliorację fortunę, bo władza usiłowała zapewnić więcej żywności przeżywającym boom demograficzny Polakom. Od tego czasu klimat się zmienił i zamiast nadmiaru wody mamy jej brak.
Ministerstwo Rolnictwa w ramach wartego 100 mln euro unijnego programu obiecuje rolnikom po 100 tys. zł na nawadnianie. Tyle że sumy te są – nomen omen – kroplą w morzu potrzeb. Chcąc nawadniać pola, trzeba zatrzymać wodę w systemie lokalnych minizbiorników. I zainwestować w systemy nawadniania pól. Musimy sięgnąć po doświadczenia państwa znad Morza Śródziemnego, by racjonalnie wykorzystać ograniczone zasoby H2O.
Trzeba nakłonić rolników nie tylko do inwestowania w nawadnianie kropelkowe, ale też w potrzebujące mniej wody odmiany roślin. Taki kompleksowy program kosztować będzie krocie, co popchnie w górę ceny żywności.
Trzeba też wreszcie wykorzystać wodę z recyklingu – zarówno na wsi, jak i w mieście. By np. nie spłukiwać WC cenną wodą pitną, tylko już raz wykorzystaną tzw. szarą – z kąpieli czy prania. Toaleta pochłania ponad jedną czwartą wody zużywanej przez przeciętne gospodarstwo domowe, a kąpiele – jedną trzecią.
Konieczna jest zmiana prawa budowlanego zmuszająca do wyposażania nowych domów nie tylko w systemy odzysku szarej wody, ale i instalowanie systemów wyłapywania deszczówki. I wykorzystać ją – jak w czasach prababci – choćby do prania (ale już nie na tarze, tylko w pralce), podlewania ogrodów czy mycia aut i spłukiwania ulic.