Chińska droga do rozwiniętej gospodarki ma swoją bogatą i złożoną historię. Na krótkiej ścieżce czasu kreśli się ją zazwyczaj od otwarcia na globalizację i sprzęgniętych z nią liberalnych reform gospodarczych Deng Xiaopinga. Jego słynne zdanie: „Nieważne, czy kot jest czarny czy biały. Ważne, aby łowił myszy" – to zaiste kwintesencja pragmatyzmu, który przyświeca chińskim reformom rynkowym minionych czterech dekad.
Historia kołem się toczy
Na ścieżce jeszcze krótszej to zmiana narracji za rządów Xi Jinpinga, chińskiego przywódcy od 2012 roku. O ile Deng zalecał pokorę i orientację przede wszystkim wewnętrzną, mówiąc jeszcze w 1990 roku: „ukrywaj swoją siłę i czekaj na swój czas", o tyle Xi sądzi, że już tego czasu doczekał i lansuje „chińskie marzenie" oraz ekonomiczną i polityczną ekspansję zewnętrzną, gdy powiada: „Socjalizm z chińską charakterystyką proponuje nową opcję dla innych krajów i narodów, które chcą przyspieszyć swój rozwój przy jednoczesnym zachowaniu niezależności, oraz oferuje chińską mądrość i chińskie podejście do rozwiązywania problemów stojących przed ludzkością". I już zupełnie jednoznacznie: „Czas, abyśmy zajęli centralne miejsce na świecie i wnieśli większy wkład w rozwój ludzkości".
Na bardzo długiej ścieżce przeszłości różnie to bywało; raz Chiny były bliżej państw bardziej rozwiniętych, czasami nawet przodując na świecie, kiedy indziej znacznie od nich się oddalały, wlokąc się w ogonie. Nie sięgając już do czasów antycznych – wysoko rozwiniętej cywilizacji w epoce Konfucjusza – często przytacza się casus wielkich morskich wypraw admirała Zheng He, który 600 lat temu docierał do Arabii i wschodnich wybrzeży Afryki. Nie poszła za tym ekspansja na wzór tej, którą pociągnęły za sobą podróże Kolumba do Ameryki, lecz nigdy niewyjaśnione do końca wycofanie się z tych eskapad. Najprawdopodobniej było to wymuszone koniecznością skoncentrowania się na ogromie problemów wewnętrznych, a nie jakąś dziwną fobią ówczesnego cesarza Państwa Środka. Dzisiaj Chiny znowu są tam obecne i nic nie wskazuje, by miały zamiar się wycofywać; wręcz odwrotnie. Ale w światowej polityce są tacy, którzy byliby zadowoleni, gdyby spiętrzenie wewnętrznych trudności Chin skłoniło je i tym razem do zwinięcia żagli. Nie skłoni, gdyż po to je tym razem rozwijają, aby penetrując inne części świata, łatwiej pokonywać trudności odczuwane u siebie.
W końcu XVI i w XVII wieku niektóre wybitne umysły europejskie były pełne uznania dla chińskich osiągnięć, traktując je jako przejaw wyższego poziomu rozwoju. Gottfried Leibniz, niemiecki filozof i matematyk, uważał, że w sferze nauk ścisłych Zachód jest mocno wysforowany do przodu, Chińczycy zaś przewyższali Europejczyków w „praktycznej filozofii", w sposobie zorganizowania społeczeństwa, w którym „prawa są pięknie ukierunkowane na jak największy spokój i porządek". Leibniz, który czerpał wiedzę o Chinach od powracających stamtąd katolickich misjonarzy, żyjąc w Niemczech doświadczanych wojną trzydziestoletnią, chciał, aby to chińscy misjonarze przyjeżdżali do Europy, i marzył o tym, aby powstawała globalna kultura jednocząca w sobie co najlepsze z Chin i Europy.
Półtora wieku później Wolter, wielki filozof i pisarz epoki oświecenia, z estymą pisał o Chinach. Z pewnością skłaniało go do tego tło w postaci kryzysów i chaosu panującego w przedrewolucyjnej Francji. Gdy w 1764 roku skonstatował: „Ich imperium jest czymś najlepszym, co świat kiedykolwiek widział", zapewne spotykał się z podobnymi krytycznymi reakcjami jak współcześni apologeci chińskiej złożonej rzeczywistości. Wolter nawet tworzył poematy o cesarzu Qianlong, którego postrzegał jako filozofa-króla na modłę Platona. Dla odróżnienia współczesny mu Monteskiusz traktował Chiny jako „despotyczny ustrój, napędzany strachem". Niektórzy sinosceptycy zgodziliby się z nim zapewne i dzisiaj.