Czekając, aż władza centralna wreszcie pokaże którąś „tarczą" właściwe rozwiązania, pracodawcy i przedsiębiorcy patrzą na lokalnych włodarzy. Nasze małe ojczyzny to miniatury krajowej gospodarki. Mniejsza skala, zasady te same. Ważne, aby nie była to rozmowa bezimiennego petenta z bezdusznym urzędnikiem. Aby spotkali się dwaj krajanie. Ba, może nawet sąsiedzi! Może urzędnik lub jego rodzina korzystają z usług lub pracują u przedsiębiorcy? To zmienia perspektywę.
Zadanie jest poważne. Ekonomiści nazywają je utrzymaniem płynności firm. Mówiąc wprost – chodzi o to, by za kilka miesięcy wszyscy mieli gdzie pracować. Trzeba więc pomóc firmom, które tracą dziś większość przychodów. Czasami wręcz całość. I muszą likwidować działalność lub wręcz zwalniać pracowników.
Co na to samorządy? Mogą skorzystać z kilku sposobów. Zakontraktować np. w lokalnych firmach usługi lub produkcję związaną z medyczną stroną pandemii. To produkcja maseczek, płynów dezynfekcyjnych, zaopatrzenie, logistyka itp. Mogą też zlecić dodatkowe prace, np. remonty publicznej infrastruktury, jak szkoły, drogi, urzędy – byle tylko firmy miały coś do roboty. I nie czekać do ostatniego dnia na zapłatę faktury, tylko przelewać od razu po wykonaniu pracy. Po co urząd ma kisić pieniądze 30 dni na koncie? Wiele mu z tego nie przybędzie. Dla mikroprzedsiębiorcy jest to z kolei różnica gigantyczna. Być może to istnienie przez kolejny miesiąc.
Inny sposób? Jeśli nie można zarobić, to przynajmniej nie zabierać resztek pieniędzy. Zawiesić lub zmniejszyć podatki od nieruchomości lub czynsze za wynajem lokali komunalnych itp.
Wiemy, że samorządy mają mało pieniędzy. Władze centralne od lat dodają im obowiązków i zwalają na nie koszty swoich decyzji. Obniżają stawki PIT czy reformują szkolnictwo. Logika podpowiada jednak, że to właśnie miejscowym firmom, zasilającym podatkami i daninami lokalną społeczność, opłaca się pomóc.