Czy ekonomista może mieć wątpliwości, co do oceny motywów i skutków kolejnego pakietu fiskalnego, jaki rząd zamierza zaaplikować gospodarce? Czy ten pakiet dostarczy jej impulsu prorozwojowego, zgodnego choćby w przybliżeniu z głównym zarysem tzw. planu Morawieckiego? Ten szeroko kiedyś dyskutowany plan – przypomnę dla porządku – pchnąć miał gospodarkę na tory modernizacji, innowacyjności, wzrostu konkurencyjności. A gdzie dziś, po trzech latach, lądujemy?
Twarde dane nie pozostawiają wielu złudzeń. Gospodarka jedzie dziś na cyklu koniunkturalnym. Główną siłą napędową jest konsumpcja. To, co zostaje zebrane z uszczelnienia systemu podatkowego, natychmiast zostaje wydane na transfery. Transfery nie są optymalnie adresowane. Są za to zdeterminowane. I kosztowne.
Dobre bieżące wyniki budżetu państwa nie idą w parze z poprawą wyniku strukturalnego. Oznacza to, że stan finansów publicznych, podobnie jak całej gospodarki, zdeterminowany jest cyklem koniunkturalnym. Prywatne inwestycje rosną w tempie mniejszym niż PKB. Przesądza o tym instytucjonalna niepewność warunków funkcjonowania prywatnego biznesu. Poza tym krańcowy przychód z kapitału plasuje się poniżej kosztów finansowania.
Cykl inwestycji publicznych stopniowo wygasa wraz z cyklem absorbcji funduszy unijnych. Dynamika zatrudnienia spada, bo rząd skutecznie wsparł swą polityką barierę podażową na rynku pracy, fala migracji zarobkowej do Polski słabnie, a odczuwalne hamowanie gospodarki redukuje też popyt na pracę.
Tempo wzrostu wynagrodzeń w przemyśle trzykrotnie przewyższa wzrost wydajności. Jednostkowe koszty pracy nie rosną bardziej tylko dlatego, że niedoszacowany w statystyce pozostaje faktyczny stan zatrudnienia obcokrajowców. W ślad za spadkiem konkurencyjności podąża też malejąca dynamika wzrostu potencjału gospodarki.