Idea demokracji parlamentarnej i procedury w niej obowiązujące przy tworzeniu prawa ma w swoim założeniu służyć temu, by prawo to było tworzone z namysłem i refleksją. Sejm przyjmuje ustawę w trzech czytaniach, którym towarzyszy odsyłanie projektu do komisji, by finalny efekt prac był przemyślany i - inaczej niż w wizji Napoleona, nieprzesadnego miłośnika demokracji - maksymalnie przejrzysty. Kolektywna mądrość parlamentu ma chronić społeczeństwo przed prawem, które może być dla niego szkodliwe. John Stuart Mill, klasyk liberalizmu tłumaczył, że nawet jeśli jedna osoba ma zdanie odmienne niż cała reszta, to warto jej wysłuchać, bo może się zdarzyć, że to ona ma rację. Parlamentaryzm ma w swoim założeniu umożliwić każdej znaczącej społecznie sile politycznej przedstawienie tych racji - nawet jeśli, koniec końców, decyzję podejmie większość. Tyle teoria.

Jak to wygląda w praktyce w Polsce w 2019 r. widać było na przykładzie ustawy represyjnej. Wszystkie obowiązujące procedury parlamentarne mają tu charakter czysto rytualny. Niewiele by się zmieniło, gdyby zamiast na sejmową komisję projekt trafił na Nowogrodzką, gdzie Jarosław Kaczyński że Zbigniewem Ziobrą uzgodniliby z Jarosławem Gowinem, gdzie trzeba prawo przypudrować, by Porozumienie było na "tak". Niewiele by się zmieniło, gdyby zamiast na sali plenarnej Sejmu ustawę przyjęto na posiedzeniu Komitetu Politycznego PiS. Prawo realnie powstaje bowiem poza parlamentem. W Sejmie można co najwyżej na siebie pokrzyczeć - bo jeśli posłowie nie mają nawet czasu na to, by dobrze poznać projekt, co innego im pozostaje?

A ci, którzy dziś cieszą się z tej mocy sprawczej obecnej większości powinni pamiętać, że w polityce role zawsze się w końcu zmieniają. I kiedy większość stanie się mniejszością - wówczas również nikt nie będzie jej słuchał. Czy o taką Polskę nam chodzi?