- Stłucz pan termometr, nie będziesz miał gorączki – pamiętne słowa Lecha Wałęsy dziś nabierają nowego znaczenia. Posłowie, który zjechali do Sejmu, by rozpatrzyć przygotowaną w nagłym trybie ustawę, która ma powstrzymać skok cen prądu, właśnie tłuką termometr. Manewry z obniżką akcyzy i tzw. opłaty przejściowej chwilowo obniżą temperaturę nastrojów społecznych, na czym zależy władzy w zbliżającym się roku podwójnych wyborów. Ale choroby trawiącej polską energetykę nie powstrzymają, a tylko zakamuflują. Jej objawy wrócą ze zdwojoną siłą. 

Kurczowe trzymanie się węgla to tylko część problemu, który na długą metę da się rozwiązać przy rozsądnej polityce energetycznej, nastawionej na zapewnienie polskiemu przemysłowi i ludności jak najtańszej i czystej energii. Sęk w tym, że taka polityka nie powstanie z powodu oczywistych sprzeczności strukturalnych.

Czy może ją kreować minister energii, który z jednej strony jest „nadregulatorem” rynku, ustalającym reguły gry i wyznaczającym kierunki zmian, a z drugiej – właścicielem państwowych spółek energetycznych, zainteresowanym utrzymaniem ich pozycji? Tak umiejscowione Ministerstwo Energii jest biurem lobbingowym zmonopolizowanego (cztery państwowe grupy energetyczne konkurują tylko na papierze) i dążącego do autarkii sektora energetycznego. Zrównoważona polityka energetyczna, która gwarantowałaby dostawy prądu po umiarkowanych cenach, nie powstanie dopóki nie oddzielimy tych dwóch funkcji, czyli nie pozbawimy ministra energii części władzy.

Ale nawet najlepiej zarysowana polityka nie przyniesie pożądanych efektów, dopóki nie przywrócimy konkurencji w tym sektorze. Oznacza to konieczność prywatyzacji czterech grup energetycznych i poszerzenie nie wystarczających dziś połączeń z systemami elektroenergetycznymi innych państw Unii Europejskiej.

Przede wszystkim jednak dobrze zdiagnozować chorobę trawiącą polski sektor energetyczny. A tego nie da się zrobić wyrzucając termometr.