Najważniejszej sceny w twórczości Krzysztofa Kieślowskiego, a może i w całej historii polskiego filmu, miało nie być. Katarzyna Surmiak-Domańska w wydanej niedawno biografii reżysera pisze, że „Amator" miał się kończyć sceną zniszczenia taśmy filmowej. To w taki sposób główny bohater miał się przyznać do swojej porażki, do tego, że nie jest w stanie pokazać na filmie całej prawdy o tym, co dzieje się dookoła niego. Że zawsze jest jeszcze jakaś druga strona, niuans, który rozbijałby jedność opowieści. Po tygodniu Kieślowski zadzwonił do grającego główną rolę Jerzego Stuhra, żeby przekazać mu, że muszą dokręcić jeszcze jedną scenę. Coś rzeczywiście trzeba było zniszczyć, jeszcze z czego innego zrezygnować, ale nie w taki prosty sposób. Stąd pomysł, by skierować kamerę na własną twarz, odwrócić sprzęt i logikę.
„Amator" znajduje się w szarej strefie filmografii Kieślowskiego, między filmami dokumentalnymi a fabułą. Zasadniczo fikcja, ale nagrana z udziałem naturszczyków, postaci grających same siebie i wykorzystaniem narzędzi, którymi reżyser posługiwał się przy tworzeniu dokumentów, jak choćby inscenizowania niektórych scen i nagrywania ich z ukrycia. – Ciężko nam się będzie dziś pracować, bo Jurek w złej formie. Żona go rzuciła. Może niech pani podejdzie do niego i go pocieszy – zwrócił się któregoś razu Kieślowski do jednej z wielu aktorek nieprofesjonalnych grających w „Amatorze". Z tym, że żona rzuciła postać graną przez Stuhra, a nie jego samego. – A telewizor wzięła? Nie? To wróci, na pewno wróci – pocieszała aktora kobieta. Całą scenę nagrywał ukryty za zasłoną operator. Takie przebłyski szmuglowanej, ale w inny sposób nieosiągalnej autentyczności, były smakiem i winą tego filmu.
Winą podglądactwa i nieuczciwości, wykorzystaniem siły i wyższości, jaką kamera dawała reżyserowi wobec nagrywanych przez niego ludzi. Winy, która już od dłuższego czasu ciążyła na sumieniu twórcy „Dekalogu". Dlatego scena, w której Stuhr obraca kamerę na siebie, była wariantem samobójstwa nie tylko granego przez niego bohatera, ale też samego Kieślowskiego. Tą sceną zabił w sobie dokumentalistę.?Od teraz z butami miał wchodzić tylko we własną intymność, taka była cena i stawka tego gestu. Jeżeli nie da się uzgodnić, przeniknąć i pokazać wszystkich odcieni rzeczywistości, to może uda się chociaż obrać z fałszu i pozoru samego siebie. Jeżeli już komuś trzeba zaszkodzić, to niech to będę ja sam.
Dziwnie patrzy się dzisiaj na twarz Jerzego Stuhra uchwyconą w trzymanej przez niego kamerze. Dziwnie znajomo. To przecież najpopularniejszy, najbardziej spowszedniały gest, odruch bezwarunkowy każdego, kto bierze kamerę czy telefon do ręki. Co się trzęsiesz, chłopie? Czym się tak przejmujesz? Opowiadasz o narodzinach córki, to na początek niezłe, ale z czasem ludzie się znudzą. Musisz poszerzyć format, dodać jakiś dynamiczny montaż i może coś z tego będzie. Może znajdzie się wtedy ktoś, kto będzie chciał to oglądać.
Skierowanie kamery na własną twarz było dla Kieślowskiego chwilą ostatecznej próby. Dzisiaj ten gest oznacza już tylko proszenie się o uwagę świata. Ostatnie kadry „Amatora" wyznaczają dystans, jaki od tamtej pory przebyliśmy. Od szansy na ostateczną autentyczność do ostateczności w szukaniu zainteresowania samym sobą. Od „Amatora" Kieślowskiego do amatorów z YouTube'a.