Łepkowski: Jerozolimski węzeł gordyjski

Doradca prezydenta Stanów Zjednoczonych do spraw bezpieczeństwa narodowego John Bolton oświadczył, że dzisiejsze przeniesienie ambasady USA z Tel Awiwu do Jerozolimy, doprowadzi do zawarcia trwałego pokoju między Izraelem i Palestyną. To zdumiewająca wypowiedź w świetle wszystkich ostrzeżeń, że ta decyzja Waszyngtonu może stać się nawet iskrą zapalną do wybuchu kolejnej intifady.

Publikacja: 14.05.2018 16:48

Łepkowski: Jerozolimski węzeł gordyjski

Foto: AFP

To właśnie status Jerozolimy Wschodniej jest jedną z najważniejszych przyczyn braku porozumienia Żydów z Palestyńczykami. Już w 1968 roku Organizacja Wyzwolenia Palestyny wpisała do swojej konstytucji Jerozolimę Wschodnią jako stolicę niepodległej Palestyny. Podobny krok 12 lat później wykonali Żydzi. Co prawda Izrael nie posiada ustawy zasadniczej, ale 30 czerwca 1980 roku Kneset uchwalił ustawę jednoczącą cały obszar Świętego Miasta i nadał mu rangę stolicy Izraela. Tak więc obie strony proklamowały swoje zasady, ale żadna z nich nie może ich zrealizować.

Żeby zrozumieć implikacje jakie może przynieść obecna decyzja prezydenta Donalda Trumpa o przeniesieniu ambasady USA z Tel Awiwu do Jerozolimy trzeba się cofnąć o sześć lat.

W dniu wyboru na drugą kadencję, Barack Obama musiał przejść najpoważniejszy egzamin z polityki zagranicznej w czasie swojej dotychczasowej prezydentury.6 listopada 2012 roku, łamiąc własne ustalenia z USA i Autonomią Palestyńską, premier Izraela Benjamin Nethanjahu wydał pozwolenie na budowę dwóch żydowskich osiedli w samym sercu Palestyny – w Ramot, gdzie miało powstać 607 żydowskich domów, i w Pisgat Zew, gdzie powstanie 606 domów. To rozporządzenie premiera pozwoliło także na wkroczenie żydowskich osadników do Jerozolimy Wschodniej, która od stuleci jest zamieszkana przez Palestyńczyków.

Palestyńczycy uznali, że ten krok jest prowokacją polityczną na wzór wizyty Ariela Szarona na Wzgórzu Świątynnym. Administracja Baracka Obamy natychmiast ostrzegła Tel Awiw przed fatalnymi konsekwencjami tej decyzji. Nawet prawicowa prasa izraelska nie ukrywała, że „prowokacja” Netanjahu ma na celu wciągnięcie USA w wielką wojnę prewencyjną z Iranem. Jej efektem, jak podkreślali prawicowi publicyści izraelscy, miała być całkowita likwidacja „kwestii palestyńskiej” i budowa Wielkiego Izraela, którego terytorium ma obejmować nie tylko ziemie położone na zachód od rzeki Jordan, ale także Strefę Gazy, Wzgórza Golan, niemal całe terytorium obecnego Królestwa Jordanii, Libanu, większość ziem syryjskich, tereny aż po Irak i Kuwejt, a nawet dużą część Arabii Saudyjskiej, Egiptu i Turcji.

Obama nie uległ naciskom i odrzucił wszelkie namowy do prewencyjnego uderzenia w irańskie instalacje jądrowe. Unikał tez jak ognia dyskusji o przeniesieniu ambasady amerykańskiej z Tel Awiwu do Jerozolimy.

Narastająca animozja pomiędzy 44. prezydentem Stanów Zjednoczonych i ówczesnym premierem Izraela coraz częściej wyrażała się w gestach politycznych, które po raz pierwszy od 1949 r. stawiały sojusz amerykańsko-izraelski pod ścianą. Przed poważnym kryzysem w relacjach między Ameryką Obamy i Izraelem Netanjahu nie chronił nawet równy rozkład sił politycznych w Knesecie po izraelskich wyborach parlamentarnych w 2012 r. 12 września 2012 r. do prasy wyciekła zaskakująca informacja, że prezydent Barack Obama odmówił spotkania przebywającemu w Waszyngtonie premierowi Izraela. Zirytowany Netanjahu został skierowany na rozmowy do sekretarz stanu Hillary Clinton. Dla obserwatora zewnętrznego był to pozornie błahy zgrzyt, zwykły element z życia polityków. Ale tak naprawdę był to objaw nie tylko bardzo poważnego konfliktu dyplomatycznego między USA i Izraelem, ale także narastającego napięcie między prezydentem Obamą i jego niezwykle wpływowym zapleczem organizacyjnym, składającym się głównie z osób pochodzenia żydowskiego.

Każda wizyta premiera Izraela w Waszyngtonie to wydarzenie mające specjalną rangę. Odmowa spotkania amerykańskiego prezydenta z szefem rządu państwa żydowskiego musi mieć zawsze bardzo poważne przyczyny.

Na początku 2013 r. Netanjahu oskarżył gospodarza Białego Domu o wtrącanie się w wewnętrzne sprawy Izraela i wywieranie wpływu na jego wyborców. Jako przykład wskazał słowa Obamy zacytowane w artykule Jeffreya Goldberga w bostońskim magazynie „The Atlantic":,, Izrael nie wie, co jest w jego najlepszym interesie".

Obama, jak napisał Goldberg, postrzega Netanjahu jako „politycznego tchórza". Ta opinia przelała czarę goryczy w Tel-Awiwie. Konflikt między obydwoma szefami rządów wszedł w bardzo niepokojącą fazę, skoro na ratunek musiał przyjść sam prezydent Izraela Szymon Peres. Ten 90-letni polityk izraelskiej lewicy cieszył się w Waszyngtonie ogromnym szacunkiem. Peres wykorzystał swoje osobiste znajomości i zaprosił do Jerozolimy kilku wpływowych polityków amerykańskich, w tym senatora Johna McCaina, aby omówić cały szereg problemów wynikających ze szczególnego sojuszu amerykańsko-izraelskiego. „Nie możemy utracić poparcia Stanów Zjednoczonych" – stwierdził bez ogródek prezydent Szymon Peres w wywiadzie dla „New York Timesa". – ,,Tylko on daje nam unikalną siłę na arenie międzynarodowej... bez tego poparcia będziemy samotni jak drzewo, które rośnie na ogromnej pustyni".

Swoją chłodną postawą wobec problemu bezpieczeństwa narodowego Izraela prezydent Barack Obama dał do zrozumienia, że nie zamierza wciągnąć Ameryki w kolejną niezwykle kosztowną, długotrwałą i krwawą wojnę z teokracją irańską. Ku zmartwieniu jastrzębi z Likudu amerykański przywódca nie postrzegał Teheranu jako jednego z wierzchołków światowej ,,osi zła".

Czy była to postawa do końca przemyślana? W opinii Donalda Trumpa był to wielki błąd. Przecież to Departament Obrony w czasach rządów Obamy ogłosił, że irański program rakietowy jest na tyle rozwinięty, że może nawet zagrozić bezpośrednio celom na terytorium USA. I chociaż wielu ekspertów od razu skrytykowało tę opinię jako zdecydowanie przesadzoną, to istnieją obawy, że dalsza bierność wobec irańskiego programu rakietowego i programu atomowego może skończyć się katastrofą na skalę globalną.

Obama okazał się jednak chłodno kalkulującym pragmatykiem. Wciągnięcie Ameryki w wojnę przeciw Iranowi oznaczało przekroczenie masy krytycznej amerykańskich możliwości finansowych w sytuacji, kiedy jego gabinet borykał się z największym w historii deficytem budżetowym i zadłużeniem publicznym państwa.

Izraelscy politycy doskonale wiedzieli, że i bez wojny każdego roku z USA płynie do Izraela rwąca rzeka żywej gotówki. Formalnie od 1949 do 2007 r. amerykańscy podatnicy przekazali Izraelowi bezzwrotną pomoc w wysokości ponad 110 mld dolarów. Biorąc pod uwagę pomoc poszczególnych agencji, organizacji, Pentagonu i innych departamentów amerykańskiego rządu, darowizna ta była nawet znacznie większa.

Tylko w roku budżetowym 2013 przewidziana pomoc militarna dla Izraela wyniosła 3,1 mld dolarów, kiedy pomoc dla uciekinierów palestyńskich zaledwie 15 milionów dolarów.

Stąd też Waszyngton miał prawo oczekiwać od Tel Awiwu konsultowania się w strategicznych kwestiach dotyczących bezpieczeństwa na Bliskim Wschodzie.

To nie przeszkadzało mediom powiązanym z partią Likud nazywać Obamę „agentem islamu”, którego,, najlepiej byłoby usunąć w każdy możliwy sposób".

Także syjonistyczna prasa w USA uważała amerykańskiego przywódcę za człowieka niezwykle szkodzącego Izraelowi. 13 stycznia 2012 r. ,,Atlanta Jewish Times", lokalna gazeta żydowska wydawana w stolicy stanu Georgia, opublikowała artykuł swojego właściciela i redaktora naczelnego Andrew Adlera, w którym sugerował on, że za opieszałość w sprawie Iranu i zbyt propalestyńską postawę wywiad cywilny Izraela powinien dokonać zamachu na życie prezydenta USA.

,,Dajmy zielone światło rezydującym w USA agentom Mossadu dla wyeliminowania prezydenta nieprzyjaźnie nastawionego do Izraela, by aktualnie urzędujący wiceprezydent mógł przejąć jego urząd i wymusić politykę pomagania Izraelowi w dziele unicestwiania swych wrogów" – pisał Adler. Artykuł ten wprowadził wzajemne stosunki Waszyngtonu i Tel Awiwu w epokę lodowcową. Izraelscy jastrzębie, nie mogąc się doczekać zielonego światła z Białego Domu, otwierającego drogę do zmasowanego ataku na irańskie instalacje jądrowe, dali do zrozumienia, że za nic mają reguły rządzące amerykańską demokracją.

Obama nie był zwolennikiem utrzymywania w nieskończoność stanu bezpaństwowości Autonomii Palestyńskiej i jej 4,5 mln arabskich mieszkańców. Tym bardziej że Palestynę jako państwo uznało już 114 państw członkowskich ONZ. Laureat Pokojowej Nagrody Nobla chciał zapewne przejść do historii jako ten, któremu udało się przeciąć bliskowschodni węzeł gordyjski.

Kwestia palestyńska od lat wprowadza napięcie we wzajemne relacje izraelsko-amerykańskie. Nigdy nie była jednak tak napięta jak w czasie drugiej kadencji Obamy.

I to przede wszystkim jerozolimskie Wzgórze Świątynne nieustannie cementuje konflikt między Żydami i muzułmanami.

Jak podaje Biblia, w 990 r. p.n.e. król Dawid kupił w Jerozolimie teren o powierzchni 145 tys. mkw. na wzgórzu wznoszącym się na wysokość 743 m n.p.m. To on prawdopodobnie nadał mu nazwę Moria, co oznacza po hebrajsku", Wybrane przez Jahwe".

Ten obszar jest przeznaczony pod budowę niezwykłych rozmiarów świątyni kamiennej, w której król zamierzał umieścić Arkę Przymierza. Ostatecznie po 40 latach budowy w 950 r. p.n.e. zakończono budowę Świątyni. Opis biblijny jest oszołamiający. Gargantuicznych rozmiarów budowla musiała być jednym z największych cudów architektonicznych starożytnego świata. W mrokach jej wnętrza, w Miejscu Najświętszym, król Salomon złożył 500-letnią już wtedy Arkę Przymierza wraz z laską Mojżesza, kostur Aarona, garniec z manną oraz poduszkę, na której spoczęła „głowa Jakuba, kiedy ów miał sen o drabinie".

Miejsce, na którym ustawiona była Arka, jest dzisiaj kością niezgody między Arabami i Żydami. To szczytowa skała wzgórza Moria, zwana po hebrajsku Eben ha-Shetiyah, czyli Fundament Skały. To właśnie tu – jak wierzą wszystkie trzy wielkie religie monoteistyczne – Abraham chciał dokonać ofiarowania Bogu swojego ukochanego syna Izaaka. Ta skała była i jest nadal miejscem najświętszym dla Żydów, ale także dla muzułmanów – stąd bowiem, jak głosi tradycja islamu, prorok Mahomet w czasie swojej sennej podróży wzniósł się do nieba na swym koniu Borku.

Koran głosi, że święta skała pragnęła tak bardzo podążyć za prorokiem, że sam Archanioł Gabriel musiał ją przytrzymać palcami. Według tradycji islamu na skale znajdują się ślady archanielskich palców. Skała znajduje się obecnie wewnątrz muzułmańskiego sanktuarium nazywanego Kopułą Skały – dokładnie tym samym miejscu, gdzie wieki wcześniej najwyższy kapłan Izraela wchodził w Dniu Pojednania, aby stanąć przed tronem Pana.

W 2001 r. z niezapowiedzianą wizytą przybył na Wzgórze Świątynne Ariel Sharon. Pilnujący sanktuarium muzułmanie zareagowali histerycznie. Skała jest bowiem dla wyznawców religii proroka Mahometa obiektem szczególnie świętym. Jedynie Ka'ba w Mekce może konkurować pod względem rangi świętości ze z Domem Skały lub – jak kto woli – Najświętszym Miejscem żydowskiej Świątyni.

Niestety, obie wielkie religie wywodzące swoje korzenie od patriarchy otoczyły tę niewielką skałkę prawdziwie fanatycznym kultem.

Oczywiście konflikt tych dwóch cywilizacji nie dotyczy jedynie skały, lecz wszystkiego, co znajduje się na Wzgórzu Świątynnym. Tuż pod świętą Skałą ciągnie się tajemniczy tunel prowadzący do podziemnej jaskini, którą muzułmanie nazywają Studnią Dusz (arab. Bir el-Arwech). Z kolei tradycja żydowska podtrzymuje legendę, że pod jaskinią znajduje się sekretna komnata wybudowana na rozkaz króla Salomona. To właśnie w tej tajemnej komnacie miała zostać ukryta Arka Przymierza w czasie najazdu babilońskiego króla Nabuchodonozora II na Jerozolimę w marcu 597 r. p.n.e. Ta sama tradycja głosi, że w tym miejscu potężne anioły do dzisiaj strzegą świętego artefaktu.

Statut Wzgórza Świątynnego jest współczesnym węzłem gordyjskim. A jak wiadomo z historii, ten splątany węzeł z dereniowego łyka łączący jarzmo i dyszel starego wozu frygijskiego króla Gordiasa nie mógł zostać rozwiązany w sposób racjonalny. Potrzeba było dopiero Aleksandra Wielkiego, który tnąc łyko, udowodnił, że to zwycięzcy mają rację i piszą historię.

Czy państwo Izrael znajdzie kiedyś rozwiązanie problemu statusu Wzgórza Świątynnego? Czy będzie to metoda Aleksandra Macedońskiego? Już za 57 lat, w 2070 r., minie dwa tysiące lat od zburzenia Świątyni Heroda przez XII Legion rzymski pod wodzą konsula Tytusa Flawiusza. Czy ta niezwykła rocznica będzie bodźcem do odbudowy Świątyni Jerozolimskiej? A może wtedy już Świątynia będzie zbudowana?

Obecność ambasady amerykańskiej w Jerozolimie przybliża realizację tego pomysłu. W sposób oczywisty wywołuje też niepokój na całym świecie. Donald Trump zdaje się zmierzać bardzo niebezpieczną ścieżką, którą Barack Obama omijał nawet kosztem utraty przyjaznych relacji z rządem Izraela przez osiem lat swojej prezydentury.

To właśnie status Jerozolimy Wschodniej jest jedną z najważniejszych przyczyn braku porozumienia Żydów z Palestyńczykami. Już w 1968 roku Organizacja Wyzwolenia Palestyny wpisała do swojej konstytucji Jerozolimę Wschodnią jako stolicę niepodległej Palestyny. Podobny krok 12 lat później wykonali Żydzi. Co prawda Izrael nie posiada ustawy zasadniczej, ale 30 czerwca 1980 roku Kneset uchwalił ustawę jednoczącą cały obszar Świętego Miasta i nadał mu rangę stolicy Izraela. Tak więc obie strony proklamowały swoje zasady, ale żadna z nich nie może ich zrealizować.

Pozostało 96% artykułu
Publicystyka
Michał Kolanko: Andrzej Duda i Donald Tusk. Skończył się Waszyngton, wróciła wolna amerykanka
Publicystyka
Andrzeja Dudę i Donalda Tuska łączy tylko bezpieczeństwo. Są skazani na konflikt
Publicystyka
Tomasz Krzyżak: Czy nad Episkopatem Polski zamiast słońca wyjdzie księżyc?
Publicystyka
Łukasz Warzecha: Unijna polityka klimatyczna? Zagrożenie dla naszego dobrobytu