Deep Purple zapowiadało koniec kariery. Czy środowy (3 grudnia) krakowski koncert jest jednym z ostatnich?
Płyta „Now What?!" z 2013 r. przyniosła nasze odrodzenie, wielki sukces artystyczny i komercyjny, a był to album, którym zamierzaliśmy pożegnać się z publicznością. Wena twórcza nas nie opuszcza i kolejny krążek „Infinite" właściwie zrobił się sam. Obecna trasa miała być pożegnalną, ale cieszymy się dobrym zdrowiem, fani i krytycy są nam niezwykle życzliwi, więc nie chcemy nikogo zawieść. Dlatego nie schodzimy ze sceny. Zbyt dobrze się na niej czujemy, żeby rezygnować z grania i dotrzymywać słowa z czasu, kiedy byliśmy w rozsypce.
Deep Purple nie oszukało publiczności?
Przepraszamy tych, którzy liczyli na nasz koniec. To jeszcze nie teraz! Oczywiście, większość z nas ma już ponad 70 lat, ale czy wiek ma nas zatrzymać? Patrzymy w przyszłość z entuzjazmem. Pytanie brzmi, czy są zasady, które wykluczają artystę z powodów metrykalnych. Ian Gillan nie zaśpiewa już „Child In Time", ale wykona „Highway Star", „Lazy", „Space Truckin'", „Smoke on the Water" czy „Hush". Nie wyobrażam sobie Iana na emeryturze, siebie czy innego z muzyków. Nawet gdybyśmy zakończyli działalność Deep Purple, zajmowalibyśmy się dalej muzyką, każdy na własnych warunkach. Problemem w naszym zespole zawsze była atmosfera i różne problemy, które niektórzy z nas sprawiali. Odkąd Ritchie Blackmore odszedł z zespołu, w grupie jest lepszy klimat. A kiedy pozbyliśmy się wszystkich naszych nałogów – ustąpiły problemy zdrowotne i wróciła radość tworzenia.
Grzechem byłoby odwracać się od siebie. My już nie musimy grać dla pieniędzy ani sławy. Łatwiej byłoby odejść i pielęgnować legendę, ale jesteśmy ludźmi z krwi i kości. Gram od 15. roku życia, ale ostatni raz byłem w pracy w 1967 roku, zaś bycie w Deep Purple to nieustające wakacje. Emerytura jest od nich gorsza.