Siłę festiwalu pokazało choćby to, że najsłynniejsza grupa świata, czyli The Rolling Stones, przesunęła koncert, tak by fani mogli z Gdyni zdążyć na show Jaggera w stolicy.
Rakieta gwiazd była porównywalna z tą, jaką prezentują czołowe europejskie festiwale Roskilde i Werchter. Open’er skorzystał też na tym, że w tym roku nie odbywa się największy, czyli Glastonbury.
O sile imprezy przekonuje także budżet. Pewnie najwyższą stawkę, nawet ok. 2 mln dolarów, trzeba było zapłacić za Bruno Marsa. Przyjechał w glorii pierwszego solisty, który w ciągu roku zarobił na tournée 200 mln dolarów. W dzieciństwie śpiewał hity Presley’a, a teraz kontynuuję tradycję murzyńskich zespołów z lat 60-tych, tyle że w wersji pop, a zamiast garnituru nosi czapkę bejsbolówkę i luźną koszykarską bluzę. Śpiewając, wykonuje ze swoimi muzykami synchroniczne układy choreograficzne. W 12 ciężarówkach przywiózł imponującą produkcję z laserami, efektami pirotechnicznymi i podwieszonymi nisko nad sceną kubikami świateł, które wyglądały jak UFO. W chóralnie śpiewanym „Uptown Funk” liczyła się autentyczność i żywiołowość.
To był dobry balans dla koncertu Depeche Mode, za który pewnie trzeba było zapłacić ok. 1,5 mln dolarów. Grupa dopiero na deser zostawiła hity „Enjoy The Silence” czy „Personal Jesus”, oferując eksperymentalne wersje kompozycji z albumów „Spirit”, „Playing The Angel”, „Ultra”. To nie było piosenki do klaskania, a jednak przed sceną stał tłum wielki jak nigdy wcześniej. Muzycy widzieli to przy zapalonych światłach i czuli wyjątkowość sytuacji. Zawiodło Arctic Monkeys. Fani przyjęli ich gorąco, ale lider Alex Turner pokazał się jako zakochany w sobie idol, zaś towarzyszący mu muzycy nie potrafili grać tak jak brzmią na płytach. Porwał fanów Nick Cave, podobali się Kalis Uchis, Kaleo, Mo.
Ale najlepszy, choć kameralny show, przywiózł David Byrne, były lider The Talking Heads. Na scenie otoczonej sznurami połyskliwych perkalików pojawił się w szarym garniturze, boso, w roli profesora anatomii, który przygląda się ludzkiemu mózgowi, by zdiagnozować szaleństwo świata. Pełen szaleństwa był występ. 66-letni artysta poprowadził do zwycięstwa kilkunastoosobowy zespół, ubrany tak jak on, a złożony m. in. z paradoksalnego chórku mimów oraz perkusjonistów, którzy grali, tańcząc w wolnych od patosu, czasami przezabawnych, układach choreograficznych, wymagających precyzji i refleksu. Szyk układał się w kółka, trójkąty, kwadraty jak na brazylijskim sambodromie. To był porywający spektakl. Byrne wyraził też solidarność z obrońcami ładu sądowego w Polsce.