Już samo „Stormy Monday” w wirtuozerskiej interpretacji Moore’a wystarczyłoby, żeby album, z którego pochodzi uznać za najlepszą gitarową płytę roku. A przecież o każdym utworze można napisać z równie wielkim entuzjazmem, bez cienia przesady.
Z Moore'em, gdyby żył, mógłby stanąć dziś w szranki może tylko Angus Young z AC/DC, choć w jego rockandrollowym graniu nie ma tej muzycznej głębi, co w 13-minutowym „Ball and Chain” Gary'ego, będącym hołdem dla „Voodoo Child” Hendrixa.
O Moorze jest zbyt cicho, pewnie dlatego, że w przeciwieństwie do wielu rockowych herosów i świętych przeklętych odszedł śmiercią nie tragiczną, lecz wręcz groteskowo banalną. Pojechał z młodą partnerką Petrą Nioduschewską do Estepony koło Malagi, zjadł kameralną kolację i zmarł w czasie snu. Petra wspominała, że próbowała go ratować masażem serca.
Media donosiły o poważnym nadużyciu alkoholu, które wywołało zawał serca. Przyjaciele zaprzeczali, tłumacząc, że Gary dawno odstawił używki, zadowalał się jednym drinkiem i nie palił, bo chorował na astmę. Zostawił majątek wart 23 mln funtów, w tym willę w Brighton.
W tradycji bluesowej, w jakiej wychował się i wykształcił Moore, lepiej było być bohaterem takiej opowieści, jaką stworzono o Robercie Johnsonie, który rzekomo spotkał na rozstaju dróg diabła.