Mick Jagger nie ma wyrzutów sumienia związanych z wysokością cen biletów. – Tak, są drogie – przyznał w rozmowie z „MNE". – Ale większość z nich sprzedaje się poza kasami po cenach wyższych od tych, które ustalamy. A to znaczy, że są na nas nabywcy, tymczasem my nie partycypujemy w zyskach czarnego rynku. Jeśli bilet kosztuje 250 funtów, a sprzedaje się za 1000 – wypracowane przez nas pieniądze idą do cudzej kieszeni a my nie odczuwamy różnicy.
Biznesowe podejście do muzyki jest zasługą Micka Jaggera, który jest tak oszczędny, że wymachując w Warszawie kurtką nad głową, ostatecznie nie rzucił jej fanom. Zrobił to z oficjalną koszulką koncertu i była to forma reklamy produktów ze sklepu przed stadionem. Kilka lat temu wpływy ze sprzedaży gadżetów podczas tournée poza Polską szacowano na ponad 200 tys. dol. każdego wieczoru. W Warszawie koszulki z czerwonym jęzorem kosztowały 120 zł. Tymczasem za sygnowane podpisem „Warsaw 8.7.18" w sklepie internetowym zespołu trzeba zapłacić 35 euro. Litografia inspirowana polską sztuką międzywojnia ma cenę 60 euro. Za bluzy płaci się nawet 80 euro, zaś za kolekcjonerski zestaw płyt winylowych – 425 euro.
Trudna lekcja
Mick Jagger kształcił się w London School of Economics, którą ukończyli m.in. Romano Prodi, szef Komisji Europejskiej, premier Kanady Pierre Trudeau czy miliarder Georges Soros. Ale biznesu uczył się też od najbardziej drapieżnych menedżerów. Jeden z nich, Andrew Oldham, zwykł mawiać: „The Beatles wyglądają, jakby byli ludźmi show-biznesu. Rzeczą najważniejszą w wizerunku The Rolling Stones jest to, że nie robią takiego wrażenia".
Teoria biznesu Stonesów jest następująca: nieważne, czy wydają nową płytę, liczy się to, że grają na koncertach piosenki z portfela kilkudziesięciu klasycznych kompozycji. Najnowsza „Start Me Up" pochodzi z 1981 r. Bo też nie zarabiają najwięcej na płytach. Nie ma ich pośród rekordzistów sprzedaży. Albumów rozprowadzili 250 mln, mniej od The Beatles. Powodem była m.in. umowa, wikłająca ich w niekorzystny podział tantiem z menedżerami, powielającymi te same utwory na krążkach o różnych tytułach. Stonesi nie komponowali też tyle co Lennon i McCartney. Z menedżerami procesowali się jeszcze w połowie lat 80.
Stonesów uratował w 1968 r. książę Rupert Louis zu Loewenstein-Wertheim-Freudenberg. Teoretycznie był księgowym, praktycznie ekonomicznym zbawcą zespołu. Zaczął porządkować ich finanse, gdy najwięcej zarabiający Anglicy płacili w kraju podatek w wysokości 83 proc. dochodów, zaś 98 proc. za inwestycje. Loewenstein namówił muzyków, by nagrali przełomowy album „Exile On Main Street" (1972) na południu Francji. Korzystając z pośrednictwa holenderskich firm, obniżył podatki płacone od wielomilionowych wpływów do 1,6 proc., m.in. przez takie rozwiązania jak organizowanie prób w Kanadzie.
Przede wszystkim jednak otworzył Stonesom drogę do artystycznej wolności, doprowadzając poprzez trudne negocjacje do uwolnienia z niewolniczego kontraktu z amerykańskim menedżerem Allenem Kleinem, który zatajał przed zespołem jego wpływy. Ceną za rozwiązanie umowy było pozostawienie menedżerowi praw do wszystkich nagrań sprzed 1971 r., co oznacza, że gdy Stonesi grają „Satisfaction", „Paint It Black" czy „Jampin' Jack Flash", tantiemy płyną do spadkobierców Kleina. Keith Richards nazwał to „ceną edukacji". Płacąc ją, grupa mogła swobodnie rozwijać karierę i nagrywać pod szyldem The Rolling Stones Records. Muzycy zdobyli wpływ na dystrybucję swoich nagrań, zaczęli też maksymalizować dochody poprzez pozyskiwanie sponsorów i ofert reklamowych. Chronione zaczęło być również prawo autorskie do logo grupy, czyli czerwonego języka, co sprawiło, że zespół stał się międzynarodową marką. Według bilansu Richardsa w autobiografii „Życie" zanim zespołem zajął się Loewenstein, z 50 dol. za bilet – do muzyków trafiały 3.