To był sam początek lat 90., Filharmonia Narodowa, w programie „Requiem" Mozarta. Nie pamiętam już, czy wykonanie było dobre czy marne, pamiętam za to, że mniej więcej cały uniwersytet chciał na ten koncert pójść. I cały poszedł, w każdym razie takie odniosłem wrażenie, patrząc, jak w szacownych wnętrzach przy Jasnej (choć wejście od Moniuszki) nie było nie tylko miejsc siedzących, ale i stojących. Publika, w większości studencka, była absolutnie wszędzie.
Nie pamiętam, kiedy to zaczęło się zmieniać, dość powiedzieć, że od dobrych kilku lat na koncertach są wolne miejsca. Jakim cudem? Ano zwyczajnie – miejsca wykupili sponsorzy, czytaj: wielkie firmy, których szefostwo jednak się do filharmonii nie pcha. Takie sytuacje były zawsze, ale kiedyś wokół takich miejsc krążyli posiadacze wejściówek, którzy albo z powodów ekonomicznych, albo z powodu popularności koncertu nie kupili biletów.
Teraz wejściówek nie ma. To znaczy są, ale teoretycznie, bo w praktyce ich nie ma. Do filharmonii, do teatru, do opery, nigdzie. Surowo – podobno – zakazane. Unijne prawodawstwo, mówią, względy BHP, straż pożarna dyrygenta i orkiestrę aresztuje. Ale skoro tak, to czemu są miejsca w Polsce, gdzie te rzekomo paneuropejskie nonsensy nie obowiązują? Zaprzyjaźniona dyrektor jednej z filharmonii zasadę ma prostą – czeka do ostatniego dzwonka i wtedy wpuszcza na salę tylu chętnych, ile ma wolnych miejsc. W mieście na drugim krańcu Polski dyrekcja teatru zarządziła inaczej – wpuszczać już po pierwszym dzwonku. Że klienci z biletami się czasem awanturują? Trudno – mówi szef – do samolotu też się czasem nie wejdzie mimo biletu.
Przyznam, że trochę mnie głupio było ten temat poruszać w felietonie, bo błahy jakiś, ale rozmowy z ludźmi z instytucji kultury mnie przekonały. – Młodych do filharmonii zaciągnąć niełatwo, tym bardziej należy się cieszyć, że przychodzą, a nie kazać im odbijać się od kraty, i to w sytuacji, gdy na sali straszą puste miejsca, a przed kasami dantejskie sceny – klarowała mi szefowa radiowej Dwójki Małgorzata Małaszko.
I trudno się z tym argumentem nie zgodzić. Nie tylko w Warszawie niepodobna kupić biletów na koncerty. Ba, niektóre festiwale są wręcz organizowane z założeniem, że nikt przypadkowy się nie przeciśnie, bo albo zaproszenia organizatorów, albo miejsca dla sponsorów. Powie ktoś, że zawsze tak było, że sułtan Brunei – zresztą miły gość, mam z nim fotkę, bo sobie często robi zdjęcia z wariatami, którzy w Brunei turystykę uprawiają – w każdym razie sułtan też sobie na urodziny Michaela Jacksona zapraszał i afery nikt nie robił. Owszem, ale sułtan płacił ze swoich, nie z moich podatków.