Mazurek: Banany zamiast promsów

Mam kolegę. Kolega W. ma z kolei dojścia, więc ma bilety. Jeśli z nich nie korzysta – a często nie może – to do filharmonii chodzę ja. I widok jest ten sam, choćby do Warszawy arcymistrzowie najwięksi przyjechali, to zawsze są puste fotele. Zawsze. A biletów brak.

Aktualizacja: 06.05.2019 06:00 Publikacja: 05.05.2019 00:01

Filharmonia Narodowa

Filharmonia Narodowa

Foto: Fotorzepa/ Marta Bogacz

To był sam początek lat 90., Filharmonia Narodowa, w programie „Requiem" Mozarta. Nie pamiętam już, czy wykonanie było dobre czy marne, pamiętam za to, że mniej więcej cały uniwersytet chciał na ten koncert pójść. I cały poszedł, w każdym razie takie odniosłem wrażenie, patrząc, jak w szacownych wnętrzach przy Jasnej (choć wejście od Moniuszki) nie było nie tylko miejsc siedzących, ale i stojących. Publika, w większości studencka, była absolutnie wszędzie.

Nie pamiętam, kiedy to zaczęło się zmieniać, dość powiedzieć, że od dobrych kilku lat na koncertach są wolne miejsca. Jakim cudem? Ano zwyczajnie – miejsca wykupili sponsorzy, czytaj: wielkie firmy, których szefostwo jednak się do filharmonii nie pcha. Takie sytuacje były zawsze, ale kiedyś wokół takich miejsc krążyli posiadacze wejściówek, którzy albo z powodów ekonomicznych, albo z powodu popularności koncertu nie kupili biletów.

Teraz wejściówek nie ma. To znaczy są, ale teoretycznie, bo w praktyce ich nie ma. Do filharmonii, do teatru, do opery, nigdzie. Surowo – podobno – zakazane. Unijne prawodawstwo, mówią, względy BHP, straż pożarna dyrygenta i orkiestrę aresztuje. Ale skoro tak, to czemu są miejsca w Polsce, gdzie te rzekomo paneuropejskie nonsensy nie obowiązują? Zaprzyjaźniona dyrektor jednej z filharmonii zasadę ma prostą – czeka do ostatniego dzwonka i wtedy wpuszcza na salę tylu chętnych, ile ma wolnych miejsc. W mieście na drugim krańcu Polski dyrekcja teatru zarządziła inaczej – wpuszczać już po pierwszym dzwonku. Że klienci z biletami się czasem awanturują? Trudno – mówi szef – do samolotu też się czasem nie wejdzie mimo biletu.

Przyznam, że trochę mnie głupio było ten temat poruszać w felietonie, bo błahy jakiś, ale rozmowy z ludźmi z instytucji kultury mnie przekonały. – Młodych do filharmonii zaciągnąć niełatwo, tym bardziej należy się cieszyć, że przychodzą, a nie kazać im odbijać się od kraty, i to w sytuacji, gdy na sali straszą puste miejsca, a przed kasami dantejskie sceny – klarowała mi szefowa radiowej Dwójki Małgorzata Małaszko.

I trudno się z tym argumentem nie zgodzić. Nie tylko w Warszawie niepodobna kupić biletów na koncerty. Ba, niektóre festiwale są wręcz organizowane z założeniem, że nikt przypadkowy się nie przeciśnie, bo albo zaproszenia organizatorów, albo miejsca dla sponsorów. Powie ktoś, że zawsze tak było, że sułtan Brunei – zresztą miły gość, mam z nim fotkę, bo sobie często robi zdjęcia z wariatami, którzy w Brunei turystykę uprawiają – w każdym razie sułtan też sobie na urodziny Michaela Jacksona zapraszał i afery nikt nie robił. Owszem, ale sułtan płacił ze swoich, nie z moich podatków.

Tak, wiem, Martha Argerich nie musi grać na Narodowym, to nie o to chodzi, tu raczej rzecz w upowszechnianiu muzyki. W tym roku będę chyba – jeśli kolega W. dopomoże – na zakończeniu sezonu Filharmonii Narodowej. Koncert jest 31 maja. Rok temu byłem na zakończeniu sezonu artystycznego London Symphony Orchestra, dyrygował sam wielki Simon Rattle. Jakim cudem bilety dostałem? Nie dostałem, koncert był na Trafalgar Square. Środek Londynu, obok samochodowe korki, tłumy ludzi, a ci koncert na powietrzu dla tysięcy. I sezon się kończył 1 lipca, tak na marginesie.

No tak, ale to był Londyn, miasto promsów, czyli koncertów promenadowych. Tam latem, co roku, nie od wielkiego dzwonu, najlepsi muzycy świata grają na ulicy, w ogrodach i parkach, grają w salach targowych czy fabrycznych. Nikomu nie przynosi to ujmy, wręcz przeciwnie, promsy, jako cieszące się dzikim zainteresowaniem widowni, są bardzo prestiżowe. Ale u nas to się nie przyjmie. Londyn, wiadomo, ciepłe kraje, u nas na pewno byłby deszcz, wiatr i Obywatele RP pospołu z ONR-em.

Zresztą kto miałby o to dbać? No i kogo to interesuje? Najważniejsze, że można banany pod Muzeum Narodowym zjeść. Na złość PiS-owi. I to tyle z wydarzeń kulturalnych.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

To był sam początek lat 90., Filharmonia Narodowa, w programie „Requiem" Mozarta. Nie pamiętam już, czy wykonanie było dobre czy marne, pamiętam za to, że mniej więcej cały uniwersytet chciał na ten koncert pójść. I cały poszedł, w każdym razie takie odniosłem wrażenie, patrząc, jak w szacownych wnętrzach przy Jasnej (choć wejście od Moniuszki) nie było nie tylko miejsc siedzących, ale i stojących. Publika, w większości studencka, była absolutnie wszędzie.

Pozostało 87% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Wielki Gościńcu Litewski – zjem cię!
Plus Minus
Aleksander Hall: Ja bym im tę wódkę w Magdalence darował
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Racja stanu dla PiS leży bardziej po stronie rozbicia UE niż po stronie jej jedności
Plus Minus
„TopSpin 2K25”: Game, set, mecz
Plus Minus
Przeciw wykastrowanym powieścidłom
Materiał Promocyjny
Dzięki akcesji PKB Polski się podwoił