Całkowite zapomnienie bardzo by się spodobało rządzącym w wielu europejskich krajach. Pozwoliłoby na powrót do prowadzenia niczym nieskrępowanych interesów z Władimirem Putinem. A że politycy tego chcą, można się było zorientować w unijnych państwach, w których odbyły się w kończącym się roku wybory. Zaczynając od Francji, gdzie prawie dwie trzecie głosów w pierwszej turze głosowania zdobyli kandydaci prorosyjscy (drugą wygrał krytyczny wobec działań Moskwy Emmanuel Macron). Wyrozumiałość dla Putina wyrażali gwiazdorzy kampanii wyborczych w Austrii, Niemczech czy Czechach. Politycznych VIP-ów w różnych krajach UE, którzy mówili, że czas skończyć z sankcjami wobec Rosji za agresję na Ukrainę, są dziesiątki.

Aż trudno uwierzyć, że po takich – chyba szczerych – deklaracjach unijne sankcje przedłużono, co wymaga przecież jednomyślności. Przywódcy nadal są gotowi karać Rosję. Bardziej jednak za aneksję Krymu – Moskwa złamała zasadę integralności terytorialnej – niż za wywołanie i prowadzenie wojny w Donbasie. Trochę zrozumienia dla Ukrainy przyniosły też zapewne wydarzenia w Europie Zachodniej – kremlowska ingerencja w tamtejsze wybory i groźba rozpadu Hiszpanii po ogłoszeniu niepodległości przez separatystów z Katalonii.

Jednak wojna na wschodzie Ukrainy, która trwa już prawie cztery lata, nigdy nie została przez UE potraktowana zupełnie poważnie. Gdyby została, to armia ukraińska dostałaby prawdziwą broń. Na dostarczenie jej czegoś więcej niż menażek czy noktowizorów odważyła się tylko Litwa. Nietrudno zauważyć, że państwa, które na serio angażują się w obronę Ukrainy (politycznie, a niedługo także przekazując nowoczesną broń), nie należą do UE. To Kanada i Ameryka Trumpa, który miał jeść z ręki Putinowi, a prowadzi zdecydowaną politykę wobec Moskwy. Inni najwyraźniej przyjmują logikę Kremla: nie wolno przeszkadzać świetnie uzbrojonemu agresorowi.