Pod tym skrótem od angielskojęzycznej nazwy (permanent structured cooperation – stała współpraca strukturalna) nie kryje się europejskie NATO. To projekt na trudne czasy Wspólnoty, gdy idee gasną, a interesy narodowe tryumfują.

Dotyczy obronności, dlatego bez Polski, która ma największą armię w nowej Unii i wydaje dużo na wojsko, miałby poważną lukę. Dobrze więc, że nasz kraj nie torpeduje tego pomysłu, lecz chce go współtworzyć. Dobrze, że Polska będzie w środku, a nie poza nową inicjatywą. Także dlatego, że wtedy łatwiej pilnować, by projekt w przyszłości nie zagroził jedności NATO, bo to NATO, a ściślej Ameryka, jest i długo będzie gwarantem naszego bezpieczeństwa.

Na razie tej jedności nie zagraża, niezależnie od tego, że prezydent Francji Emmanuel Macron marzy o „strategicznej autonomii Unii". PESCO nie będzie żadną potęgą. Pieniądze, o których wspominano w kontekście współpracy badawczo-przemysłowo-wojskowej UE, to kilkaset milionów euro rocznie. Sama Polska wydaje na obronę prawie 10 mld euro.

Żołnierze w państwach Unii nadal będą chodzili w różnych mundurach, nie będą jeździli takimi samymi czołgami ani strzelali taką samą amunicją. Między innymi dlatego, że niemieccy, francuscy, włoscy producenci broni mają inne interesy i wciąż będą rywalizowali o lukratywne kontrakty na Bliskim Wschodzie. Sukcesem będzie wysłanie niewielkich oddziałów z kilku krajów do walki z terrorystami na afrykańskiej pustyni.

Unia Europejska nie stanie się także supermocarstwem z bronią atomową, które mogłoby zrównoważyć siłę Rosji, o czym marzy Jarosław Kaczyński (powiedział o tym kilka miesięcy temu w wywiadzie dla „Frankfurter Allgemeine Zeitung"). PESCO to skromny projekt, który będzie przedstawiany jako wielkie osiągnięcie. To osiągnięcie na miarę dzisiejszej Unii, w której każdy chce jak najwięcej i jak najlepiej dla swoich narodowych wyborców.