Weźmy chociażby takiego Davida Irvinga. Jego zdaniem Hitler niewiele wiedział o masowym uśmiercaniu Żydów. W Austrii ów badacz za publiczne wyrażanie takich poglądów dostał wyrok trzech lat więzienia.
Jeśli jednak przyjmiemy, że negacjonizm jest pojęciem szerszym – wykraczającym poza głoszenie kłamstw dotyczących nazistowskich zbrodni – to termin ten dałoby się również odnieść do słów wypowiedzianych w piątek na antenie TVN24 przez ambasadora Federacji Rosyjskiej w RP Siergieja Andriejewa.
Można było się więc od niego dowiedzieć między innymi, że Polska częściowo odpowiada za wybuch drugiej wojny światowej, bo wcześniej „blokowała zbudowanie koalicji przeciw Niemcom hitlerowskim". Że Armia Czerwona 17 września 1939 wkroczyła nie do Polski, lecz „na teren zachodniej Białorusi i zachodniej Ukrainy", i nie była to napaść, ale „zagwarantowanie bezpieczeństwa ZSRR". Że po zwycięstwie nad Niemcami nie było innej możliwości, jak brutalna likwidacja struktur Polskiego Państwa Podziemnego i wywożenie żołnierzy AK do łagrów.
To niemal sowiecka, o ile wręcz nie stalinowska, wizja dziejów. Chociaż oczywiście dalece skorygowana, bo przecież nie można już zaprzeczać temu, co się stało w Katyniu. Przesłanie rosyjskiego ambasadora można więc streścić następująco: Związek Sowiecki uczynił Polsce znacznie więcej dobrego niż złego, więc zobowiązana jest ona Rosji jako sukcesorce ZSRR dozgonną wdzięczność i puszczenie w niepamięć wszelkich drażliwych kwestii.
O ile jednak Irving jest osobą prywatną, o tyle Andriejew to przedstawiciel wielkiego państwa. A to oznacza, że opowieści rosyjskiego dyplomaty mogą mieć konsekwencje w stosunkach międzynarodowych. Sprawa jest więc poważna. Ale przecież nienowa.