Naśladując raczej Rosję niż USA, Łukaszenko próbował stworzyć własny odpowiednik Doliny Krzemowej. Gdy to się w końcu udało w postaci „specjalnej strefy ekonomicznej" w pobliżu Mińska (Białoruski Park Zaawansowanych Technologii), wyrzucił z pracy jej twórcę Walerija Cepkałę. Niczego nie ryzykował, firmy tam zgrupowane przynosiły ponad miliard dolarów rocznego dochodu w postaci podatków i nie zmieniło tego usunięcie jednego urzędnika.

Ale nadeszły wybory prezydenckie i nagle Cepkała wystartował w nich jako konkurent Łukaszenki. A gdy dyktator ogłosił się zwycięzcą, w kraju wybuchły protesty. W stolicy ich siłą napędową okazali się młodzi, wykształceni, ambitni, pozbawieni kompleksów wobec otaczającego świata pracownicy sektora zaawansowanych technologii. Świadomi swej wartości, ale i własnych praw. Jak też tragicznego zapóźnienia własnego kraju.

Ludzie, którzy w każdej chwili mogli przenieść się spod Mińska nad zatokę San Francisco, z innej perspektywy oglądali własną ojczyznę i jej wąsatego zarządcę. Dla nich świętością nie był traktor orzący pole. Na świecie szukali wyzwań i nie bali się ich. On z kolei, święcie wierząc, że demonstracje sprowokowały czyhające na niego zagraniczne mocarstwa i ich tajni agenci, nie mogąc ich złapać (no bo jak złapać kogoś, kto nie istnieje), wywarł zemstę na tym, na czym mógł i czego nigdy nie mógł zrozumieć.

Najpierw odcinano wszystkie te firmy od internetu, próbując pozbawić łączności manifestantów. Później zaczęły się jednak policyjne naloty na poszczególne przedsiębiorstwa. Branża odpowiedziała powołaniem Funduszu Solidarności, który wypłaca zapomogi tym, którzy stracili pracę z powodu swego zaangażowania w protest, ale przede wszystkim mundurowym, których wyrzucono z resortów za odmowę wykonywania rozkazów.

Dla Łukaszenki było to jak czerwona płachta na byka. Teraz zaczęły się aresztowania wśród samych programistów. Odpowiedzią było powszechne pakowanie walizek i masowa wyprowadzka firm z Białorusi: do Kijowa, Wilna, na Cypr, do Kalifornii. Przy tej okazji wykształceni Białorusini i nam pokazali czerwoną kartkę: żadna z nich nie przeniosła się do Polski.