Wiele jednak wskazuje na to, że na tej demonstracji, przynajmniej na razie, się skończy. Ściśle zintegrowana „mała Unia" to raczej odległa przyszłość. Sugerują to sondaże przed wyborami do niemieckiego Bundestagu, które odbędą się za niewiele ponad dwa tygodnie. Najbardziej prawdopodobna jest koalicja chadeckich CDU/CSU z liberalną FDP. A to zestaw partii najmniej skorych do dzielenia się pieniędzmi niemieckich podatników z Grekami, Francuzami czy Włochami.

Mała, ściślej zintegrowana Unia wymagałaby sporych transferów finansowych z Północy na Południe. O szczegółach można tylko spekulować – głównie na podstawie informacji o planach prezydenta Francji Emmanuela Macrona, który stoi na czele ruchu integracyjnego i, jak zgodnie przyznają unijne VIP-y, musi „coś dostać" za to, że nie dopuścił do zwycięstwa wyborczego liderki populistów i nacjonalistów Marine Le Pen.

Co sugerują te plany? Po to, by gospodarki Grecji, Włoch czy nawet Francji stały się konkurencyjne wobec niemieckiej, Berlin musiałby oddawać kilka razy więcej niż do tej pory (teraz to 15 mld euro netto rocznie, 1 proc. niemieckiego budżetu). Miałby zatem dokładać 50 czy 60 mld. Tylko lewicowi politycy w Niemczech wyrażają gotowość do tak dużych transferów. Ale i dla nich, jeżeli jakimś cudem wygraliby wybory, te sumy zapewne byłyby nie do przyjęcia, a raczej – nie do oddania. Trudno byłoby do tego przekonać wpływowe związki zawodowe, które nadal czują się zobowiązane do obrony pracowników w Hamburgu, a nie w Amiens czy Pireusie. Myślą bowiem w kategoriach narodowych, a nie europejskich.

Interes narodowy Niemiec wyrażany przez CDU/CSU i FDP doprowadzi najprawdopodobniej do tego, że powstaną instytucje polityczne strefy euro, ale niewiele ponad to. Będzie minister finansów, ale nie będzie wspólnych finansów zony. Tak jak jest Federica Mogherini, a nie ma unijnej dyplomacji.