Prezydent ogłosił, że wybory parlamentarne odbędą się 25 października. Nie jest to wielka niespodzianka, gdyż zapisy ordynacji wyborczej wskazywały na to, że możliwe daty to 11, 18 i 25 października. Prezydent wybrał ostatni możliwy termin, bo — jak tłumaczył — dzięki temu PKW będzie miała czas, żeby po wrześniowym referendum wziąć się za przygotowania do wyborów.

W politycznych plotkach data 25 października pojawiała się równie często, co 18 października. W głosowanie 11 października nikt nie wierzył — to ledwie pięć tygodni po referendum w sprawie jednomandatowych okręgów, finansowania partii oraz prawa podatkowego, które rozpisał sam Komorowski. Jednak żadna z tych dat nie budziła emocji — PiS jest na fali i w partii panuje przekonanie, że każdy termin jest dla niej dobry. Także Platforma nie miała żadnych oczekiwań wobec daty głosowania. Politycy PO już się sparzyli, gdy obstawiali, że wybory prezydenckie 10 maja faworyzują Komorowskiego z racji nagromadzenia na początku maja patriotycznych rocznic z udziałem głowy państwa.

A zatem w piątkowym wystąpieniu prezydenta ważne były nie tyle daty, co rzucona en passant deklaracja: — Absolutnie nie biorę pod uwagę możliwości kandydowania w tych wyborach, ani do Sejmu, ani do Senatu, co oznacza, że będę pełnił bardzo ważną funkcję byłego prezydenta. Prezydent zapowiedział też, po zakończeniu misji prezydenckiej, czyli najwcześniej 6 sierpnia, zamierza złożyć wniosek do sądu o rejestrację Instytutu Bronisława Komorowskiego, działającego na prawach fundacji. Idzie więc śladem innych prezydentów, którzy przeszli na emeryturę — Lecha Wałęsy oraz Aleksandra Kwaśniewskiego.

Jeszcze niedawno Komorowski sondował swój start do Senatu. Taki pomysł przedstawił pod koniec czerwca w wywiadzie dla „Polityki". Tyle, że reakcja Platformy była chłodna. W partii Komorowski stał się synonimem porażki i nie było zbyt wielu zwolenników jego czynnej obecności w polityce. Dlatego teraz większość PO odetchnęła.