Horngacher z człowieka, którego prawie wszyscy – łącznie z Adamem Małyszem i Apoloniuszem Tajnerem – wskazywali jako tego, który swoim wahaniem (czytaj: brakiem szczerości) sprowadził na kadrę niepotrzebne napięcie i popsuł atmosferę, po niesamowitym konkursie na tzw. skoczni normalnej znów stał się prawie Świętym Stefanem i musimy go za wszelką cenę zatrzymać u siebie.
Jedno nie ulega wątpliwości: obie strony zachowują się w tej sprawie wysoce nieprofesjonalnie. Zamiast negocjować w ciszy, jak to jest przyjęte w poważnym biznesie, i ogłosić porozumienie lub jego brak w momencie, gdy wszystko będzie jasne, opowiadają mediom o swoich dylematach. A słów wypowiedzianych między rozczarowaniem na dużej skoczni i podarunkiem od losu w piątek cofnąć się nie da. Jeśli Horngacher odejdzie, nie będzie to miało wielkiego znaczenia, jeśli zostanie, błogostan ostatnich lat może się zmienić w małżeństwo z rozsądku podszyte chłodem.
Trudno powiedzieć, jakie rozwiązanie byłoby lepsze dla Polskiego Związku Narciarskiego. W smutnych dniach po konkursie na wielkiej skoczni Apoloniusz Tajner zasugerował nawet, że potencjalnym następcą Horngachera mógłby być Adam Małysz, którego rola w kadrze już dziś wykracza daleko poza formalne obowiązki dyrektora.
Jeśli Horngacher ma odejść, to lepiej, by odszedł teraz, tuż po igrzyskach w Pjongczangu, a na długo przed igrzyskami w Pekinie; jeśli zostanie, powinien podpisać kontrakt aż do igrzysk 2022, abyśmy za rok znów nie przeżywali tego co teraz.
Gdy karierę skończył Adam Małysz, obawialiśmy się, że równie piękne dni szybko nie wrócą. Wróciły, i to jeszcze piękniejsze, za sprawą Kamila Stocha i drużyny mistrzów świata. Teraz należy zadbać, by ta sztafeta nie została przerwana, z Horngacherem lub bez niego.