Przede wszystkim znów PiS zyskuje coś w rodzaju moralnego immunitetu. Jednym z głównych źródeł legitymizacji tej partii jest bowiem przekonanie, że nie jest to zwykłe ugrupowanie polityczne, ale stronnictwo, które ma szczególną misję dziejową i moralną do wykonania. I właśnie tu wiarygodność PiS najbardziej ucierpiała w ostatnich miesiącach: kilka afer korupcyjnych, afera KNF, ujawnione taśmy pokazujące szczegóły negocjacji w sprawie budowy dwóch wieżowców w Warszawie, kosmiczne zarobki zaufanych prezesa NBP – wszystko to upodobniało PiS do innych partii, odbierało nimb wyjątkowości, która każe wyborcom patrzeć na tę partię w inny sposób.

Zgłaszając jednak akces do wojny kulturowej, Kaczyński znów bierze sobie na sztandar wyższą moralną sankcję do swoich rządów. Będzie mógł teraz mówić: owszem, nie jesteśmy bez win, w naszych szeregach też zdarzają się ludzie chciwi i nieuczciwi, ale nie wahamy się, by ich ukarać i wyrzucić, ale przede wszystkim to my stajemy na straży tradycyjnych wartości, będziemy bronić dzieci przed demoralizacją i seksualizacją. Dla wielu wyborców może to brzmieć bardzo wiarygodnie.

Bo też przekształcenie sporu politycznego w wojnę kulturową jest na rękę przede wszystkim PiS-owi. Kampania wyborcza zmienia się w takiej sytuacji w spór o wartości podstawowe, nie zaś w dyskusję o tym, co w ciągu ostatnich latach PiS wyszło, a co nie. Znacznie wygodniej będzie Zjednoczonej Prawicy ostrzegać przed atakiem na rodzinę i dyskutować o tradycyjnych wartościach, niż rozliczać się z demontażu Trybunału Konstytucyjnego, upolitycznienia prokuratury czy wciąż niewydolnego sądownictwa.

W ten sposób PiS bierze jako zakładnika Kościół katolicki w Polsce, który nie może – co widzieliśmy w piątek, gdy warszawscy biskupi skrytykowali warszawską kartę LGBT+ – nie opowiedzieć w tym sporze po żadnej ze stron. Dla Kościoła to ruch ryzykowny, ale dla PiS może przynieść same korzyści.

Jarosław Kaczyński wykorzystał więc ruch Rafała Trzaskowskiego, jakim był ostry zwrot ideologiczny w Warszawie, by powiedzieć swoim wyborcom: popatrzcie, jeśli oni wygrają wybory, nie tylko zabiorą wam 500 plus i podwyższą wiek emerytalny, ale w dodatku będą deprawować wasze dzieci.

I w tym sensie ma rację Roman Giertych twierdząc, że Trzaskowski popełnił poważny błąd. I to w dodatku potrójny. Po pierwsze – zdaniem bliskiego PO mecenasa – podpisana przez prezydenta stolicy karta LGBT+ jest na bakier z prawdą. Liczba 200 tys osób LGBT w Warszawie jest wyssana z palca, zaś teza o tym, że płeć wybieramy sobie dowolnie jest nieprawdziwa. Po drugie samorząd nie może zmieniać profilu ideowego szkoły – jest to kompetencja państwa, nie zaś władz lokalnych. Po trzecie – i najważniejsze – temat LGBT jest po prostu dla Koalicji Obywatelskiej niewygodny. Dlaczego? Nie ma bowiem w łonie samej PO zgody co do tak lewicowego kursu. Od działań Trzaskowskiego zdystansowała się Hanna Gronkiewicz-Waltz, a tekst Giertycha o tym, że prezydent Warszawy popełnił błąd polecali w mediach społecznościowych tak wpływowi politycy PO, jak były minister skarbu Włodzimierz Karpiński. W dodatku to, co dzieje się w stolicy jest też sporym kłopotem dla konserwatywnego elektoratu PSL. Ogłaszając akces do wojny kulturowej, Kaczyński stawia Władysława Kosiniaka-Kamysza w coraz trudniejszym położeniu.

Jak na pokłosie zaledwie kilku zdań wypowiedzianych na konwencji PiS, Kaczyński osiągnął całkiem niezłe efekty.