Mnie osobiście został w pamięci jeden lot, dobrą dekadę temu, ze środka Sahary, w przyjaznej jeszcze wtedy i całkiem bezpiecznej Libii. Wszystko zaczęło się zresztą w Trypolisie. Czujność uśpił kurs z Trypolisu do położonego na południu miasta Sabha. Leciałem miejscowymi liniami lotniczymi. Punktualność, niezły standard, uśmiechnięte stewardesy, jak to bywa we wschodnich satrapiach. Trochę przeraziły liczne wraki rozbitych samolotów wzdłuż pasa, ale tłumaczyłem je sobie brakiem złomowiska. Maszyna, nowoczesny Airbus wylądowała elegancko zostawiając za sobą pobłyskujące miką chmury saharyjskiego pyłu. Potem była najpiękniejsza pustynia świata, jaką bez cienia wątpliwości jest Ubari. A po niej powrót. Na lotnisku w Sabha, gdzie odwieźli nas przyjaciele Tuaregowie kłębił się dziki tłum. - Kiedy samolot do Trypolisu? - Jak przyleci! - odpowiedział pan w białym jak śnieg czepku nasadzonym na czubek jajowatej głowy. - Czyli kiedy? Dopytywałem. - A skąd mam wiedzieć? Odpowiedział pan w czepku.

Siedzieliśmy więc jak niepyszni w tłumie kopcących złej jakości papierosy mężczyzn w galabijach. Samolot przyleciał w końcu późnym popołudniem. Wyszliśmy przed kryty blachą falistą budynek portu. Już na pierwszy rzut oka samolot nie budził zaufania. Stary Tupolew wyglądał jak blaszany czajnik. Nie miał na sobie żadnych barw, żadnego oznaczenie linii, niczego, co by pozwalało go jakoś zidentyfikować. Na kadłubie, tuż przy drzwiach wejściowych powiewały tylko na wietrze na wpół odklejone litery. Z jakiego alfabetu? Trudno było odgadnąć. W środku było jeszcze gorzej. Rzędy foteli wyglądały jak garnitur powybijanych zębów. Żaden fotel nie miał pasa. Pośrodku podłogi leżały kable. Cuchnęło mocno benzyną, a wszyscy bez wyjątku pasażerowie ćmili jeden po drugim papierosy. Co to za linie? Napisy były po rosyjsku i w alfabecie, który trudno było rozszyfrować. Etiopski? Cholera wie. Co to za cudo i czy da się nim w ogóle wzbić w powietyrze? Wraki przy pasie za oknami samolotu zaczynały nabierać nowego sensu.

Nagle pojawiła się stewardesa. Ładna ciemnoskóra dziewczyna? Co to za linia? Zagadałem do niej po angielsku. Dała znać, że nie rozumie. Kolega spróbował po francusku i hiszpańsku. Zero reakcji. Nagle olśnienie. Zapytałem po rosyjsku i to był strzał w dziesiątkę! Nie biezpakojties! – uśmiechnęła się szeroko. To prywatna maszyna, rodzinna. My Ormianie. Tata i mama kupili samolot po Aerofłocie, z demobilu i teraz latamy po Afryce. Taki „family biznes”. Znów uśmiech od ucha do ucha.  Tata i brat piloci. Dziadek mechanik, a ja z mamą stewardesy. Wszystko będzie dobrze. Koniaku podać? Usiadłem głęboko w fotelu. Nie miałem się czym zapiąć, za to słuchałem terkoczącego silnika. Odrzutowiec odbił się od pasa i powoli wznosił w powietrze zostawiając za sobą kłęby spalin i jeszcze większe chmury tytoniowego dymu. Po kilku minutach był wysoko, a po godzinie w Trypolisie. Nic nie wybuchło, nie odpadło, wciąż żyję.