Już kilka godzin wcześniej wiele wskazywało na to, że Theresa May raz jeszcze zdoła uratować swoje stanowisko. Przynajmniej 174 posłów jej partii oficjalnie zadeklarowało bowiem, że poprze szefową rządu – wyraźnie powyżej niezbędnego minimum 159 głosów. Ostateczny rezultat wcale jednak nie świadczy o silnej pozycji May. Przeciwnie – wszystko wskazuje na to, że kilkudziesięciu torysów, którzy zarzekali się, że będą głosować w środę przeciw premier, opowie się także przeciw proponowanej przez nią umowie rozwodowej, gdy przyjdzie wreszcie do jej ratyfikacji przez Westminster. Porozumienie, o którym raz jeszcze mają w czwartek rozmawiać z brytyjską premier przywódcy Unii w Brukseli, wydaje się więc skazane na porażkę.

Temu, co się stanie dalej, brytyjskie media poświęciły już tysiące analiz. Przedterminowe wybory i rząd lewicowego radykała Jeremy’ego Corbyna? Drugie referendum? Dobrowolne ustąpienie May na rzecz forsującego twardy brexit Borisa Johnsona? A może chaos po wyjściu kraju z Unii bez żadnego porozumienia 29 marca – wszystkie scenariusze są możliwe.

Jedno jest pewne: Wielka Brytania, przez pokolenia wzór stabilnej demokracji, staje się coraz bardziej nieprzewidywalna. I to w momencie, gdy Europa potrzebuje takiej przewidywalności bardziej niż kiedykolwiek. Nie zapewnią jej przecież pogrążone w marazmie gospodarczym Włochy populisty Matteo Salviniego. Ani broniący się przed katalońskim separatyzmem mniejszościowy rząd Hiszpana Pedro Sáncheza. I tym bardziej nie sparaliżowany przez protesty „żółtych kamizelek” Emmanuel Macron, którego kraj znów złamie unijne reguły stabilności finansów publicznych.

To nakłada szczególną odpowiedzialność na dwa ostatnie duże państwa zjednoczonej Europy, które zachowały stabilny układ władzy: Polskę i Niemcy. Czas, aby wspólnie wystąpiły z inicjatywą wyprowadzenia Unii na prostą.