Z wyników wyborów samorządowych zresztą jasno wynika, że PiS, jaki znamy, może wyborów parlamentarnych nie wygrać, a w politycznym centrum nie ma czego szukać. Stąd konieczność resetu wewnętrznego i ideologicznego ułożenia partii od nowa. Na celowniku są ludowcy i narodowcy.

Kosiniak-Kamysz, Bosak czy Winnicki mogą spać spokojnie, polityczne zaloty nie do nich są skierowane. W przypadku ludowców chodzi o przekabacenie ich „soli ziemi": aktywistów i sympatyków, że władza kocha wieś jeszcze bardziej niż ludowcy – wciągnięcie ich w koalicje na różnych szczeblach samorządu i w końcowym rozrachunku oswojenie.

W przypadku narodowców władza także działa racjonalnie. Nastroje nacjonalistyczne wśród skołatanych polityką polską i europejską wyborców są coraz silniejsze i mogą się jeszcze wzmocnić. Chodzi o to, by zanim powstanie nacjonalistyczna partia Marsz Narodowy i zacznie podgryzać PiS z prawa, wysłać do jej potencjalnych członków sygnał: my też jesteśmy „narodowi". Nawet uczestnicy ostatniego marszu przekonywali, że wśród zwolenników PiS, którzy tam się pojawili, hasła nacjonalistyczne były popularne.

Istotą sporu o marsz 11 listopada nie jest przecież żaden pochód, nie uwierzę, że rząd ?i prezydent nie są w stanie zorganizować własnej demonstracji. Nie chodzi też o to, żeby marsz za rok był „bezpieczniejszy i milszy". ?11 listopada nawet nie podjęto próby realizacji planu „odbudowy wspólnoty". Nawet nie próbowano zapraszać nikogo poza własnymi zwolennikami – mniej lub bardziej zdecydowanymi. Nie było wcześniej poważnej debaty konstytucyjnej ani hucznie zapowiadanego referendum. Donald Tusk, zamiast kroczyć wespół z Jarosławem Kaczyńskim, co prezes wcześniej sugerował, został przy Grobie Nieznanego Żołnierza odstawiony na dalszy plan. To nie był czas na wspólny marsz narodowy (ileż to słowo ma znaczeń!). Polityka toczy się bez przerwy, rządzącym najbardziej potrzebny jest marsz ludowo-narodowy, by domaszerować bezpiecznie do wyborów, a nie „wspólnotowe sentymenty".