To jedna strona monety. Ale jest i druga. Mierzi mnie retoryczne awanturnictwo polityków, brutalizacja języka, wulgaryzacja debaty publicznej. Wytknięte Czarneckiemu słowa o "szmalcownikach" nigdy nie powinny paść, a jeśli już padły i to wobec kobiety, powinny skłonić do przeprosin, dyskretnych i z kwiatami, do czego Ryszard Czarnecki nie był niestety zdolny. Szkoda, zapomniał, że w dobie Twittera i internetu dać swobodnie pohasać językowi nie wolno nawet u Sowy czy w Amber Roomie, a co dopiero w wywiadzie dla niszowego medium. Bo można przegrać wiele, jeśli nie wszystko.

Czarnecki retorycznie odleciał. Najpierw w portalu, a potem w kosmos, co jednak nie przekreśla faktu, że w roli wiceprzewodniczącego PE sprawdzał się całkiem nieźle. Byłem świadkiem wielu jego akcji zwłaszcza na Ukrainie, w Europie Wschodniej i Azji, gdzie w profesjonalny sposób dbał o interes polski i unijny, a nie tylko PiS-owski. Swoją rolę pełnił z przekonaniem i energicznie, czego nie powinno się zapomnieć.

 

Za jedno pragnę mu podziękować wyjątkowo. Kiedy wraz z Izbą Wydawców Prasy zabiegaliśmy, by PE zajął się kwestią przyznanie wydawcom praw pokrewnych (co jest fundamentalnie ważne dla przetrwania w Polsce wolnej prasy) przesłuchanie w Brukseli na ten właśnie temat zorganizował właśnie Ryszard Czarnecki. Zaś na debacie, prócz odwołanego właśnie wiceprzewodniczącego, stawili się tylko posłowie Kazimierz Michał Ujazdowski i Bogdan Wenta (mam wreszcie szansę im podziękować). M-me Róża Grafin von Thun und Hohestein nie zechciała się pojawić, czy choćby odezwać, dając więcej niż koronny dowód na to, że perorować o wolnościach obywatelskich w telewizyjnych studiach jest łatwiej, niż coś w tej sprawie zrobić. Trzeba by umieć się oderwać od salonów, co Czarneckiemu jakoś wychodziło, zaś ludzie w typie pani Thun tego nie potrafią.