11 listopada 2018 r. to nie jest dobry termin na to, by Polacy szli do urn i wybierali radnych, wójtów, burmistrzów i prezydentów. „Stulecie niepodległości nie powinno dzielić” – miał według informacji „Rzeczpospolitej” stwierdzić lider partii rządzącej i trudno nie przyznać mu racji. A że obecne przepisy sprawiają, że nie można wyborów przeprowadzić kiedy indziej, trzeba otworzyć puszkę Pandory i znowelizować ustawę.

Dlaczego puszkę Pandory? Bo przy okazji pojawi się mnóstwo pokus, by tak skroić i poprzycinać ordynację wyborczą, by najlepiej pasowała do interesów PiS. Wszak żadna partia, która zmieniała w ostatnich latach przepisy wyborcze, nie robiła tego po to, by zaszkodzić wynikom swoich kandydatów. Choć PiS zapowiadał przeprowadzenie zmian w prawie wyborczym już po wyborach samorządowych 2014 r., które zakończyły się skandalem z nieprawdopodobnie dobrym wynikiem PSL w wyborach do sejmików, to teraz może ulec pokusie, by do ordynacji zabrać się z podobną gracją, z jaką partia Jarosława Kaczyńskiego brała się do Trybunału Konstytucyjnego, mediów publicznych, Krajowej Rady Sądownictwa czy Sądu Najwyższego. Bo tak już jest z obietnicami Prawa i Sprawiedliwości, że piękne pomysły – jak pomysł na budowę naprawdę misyjnych mediów narodowych – zmieniają się we własną karykaturę.

Ale spór o datę wyborów samorządowych ma jeszcze jeden aspekt. Na 11 listopada referendum konsultacyjne w sprawie zmiany konstytucji zwołać chce prezydent. Andrzej Duda uważa, że symboliczne stulecie niepodległości to idealny moment na dyskusję o polskim ustroju. To nie jest błahy argument. Niemniej jednak źle by się stało, gdyby tydzień po tygodniu Polacy mieli iść głosować – raz w wyborach samorządowych, raz w referendum. Biorąc pod uwagę, że wybory lokalne mają naprawdę wysoką frekwencję, skończyłoby się to katastrofą dla referendum. Może więc lepiej by było, aby podczas najbliższego spotkania prezydent i prezes PiS wspólnie uzgodnili najlepszy termin, w którym mogłyby się odbyć oba głosowania.