Dolny Śląsk i Wielkopolska z nowego rozdania unijnego budżetu dostaną mniej niż obecnie, a firmy i samorządy będą musiały do unijnych projektów dopłacić więcej tzw. wkładu własnego. Wszystko przez to, że przekroczyły pewne unijne limity i przestały być już najbiedniejszymi regionami w UE.

Z jednej strony może to brzmieć jak swoistego rodzaju kara za bogacenie się i starania, by gonić i doganiać zamożniejszych europejskich sąsiadów. Dolnośląskie i Wielkopolskie wykorzystały przecież swoją szansę i od czasu wejścia Polski do UE w 2004 r. rozwijają się najszybciej w Polsce. Szybciej nawet niż najuboższe regiony wschodniej Polski, które dostały więcej pieniędzy w przeliczeniu na jednego mieszkańca. A teraz mają za to „zapłacić" mniejszymi dotacjami, co może być odczuwalne także dla lokalnych społeczności, np. w postaci mniejszych inwestycji infrastrukturalnych.

Nawet wielkopolski marszałek Marek Woźniak mówił na łamach „Rz", że jego region stał się trochę „ofiarą własnego sukcesu". Ale dodał, że z tego sukcesu – mimo wszystko – trzeba się przede wszystkim cieszyć. Bo marna byłaby to pociecha, gdyby Wielkopolska, mimo wpompowania w lokalną gospodarkę miliardów z funduszy UE, stała w miejscu i nadal zaliczała się grona do unijnych biedaków. A innymi słowy – lepiej po prostu być bogatszym i dostawać mniej pomocy, niż dostawać dużo i martwić się niskim poziomem rozwoju.

Polska jako cały kraj też wielkimi krokami zbliża się do limitu 75 proc. unijnego poziomu zamożności. W 2018 r. było to 71 proc., więc już za trzy–pięć lat możemy przestać być ubogim kuzynem, a staniemy się średniozamożnym partnerem, takim jak dziś Portugalia czy Słowacja.

To też oznaczać będzie nasz sukces, ale i rodzi ogromne wyzwania. Bo budżet UE na lata 2021–2027 będzie dla nas prawdopodobnie ostatnią tak dużą pulą pieniędzy i trzeba ją wykorzystać po mistrzowsku. To znaczy w taki sposób, by wszystkie inwestycje stały się kołem napędowym rozwoju, a nie kosztownym obciążeniem w przyszłości.