Jerzy Haszczyński z Barcelony
Na ulicach Barcelony widać niewiele plakatów z wizerunkami polityków, ale przyśpieszone przez hiszpański rząd wybory do katalońskiego parlamentu, które odbędą się 21 grudnia, budzą tu wielkie emocje. Według sondaży frekwencja ma być wyjątkowa – ponad 80 procent.
Wyjątkowe są też warunki, w jakich wybory się odbywają. Katalonia po ogłoszeniu przez poprzedni parlament niepodległości i republiki jest zarządzana bezpośrednio z Madrytu zgodnie z artykułem 155 konstytucji (odnoszącym się do wspólnot autonomicznych, które działają wbrew prawu albo „poważnie godzą w interes powszechny Hiszpanii"). Czterech liderów siedzi w więzieniu, a jeden, szef obalonego przez Madryt rządu regionalnego, przebywa w Brukseli i najprawdopodobniej nie odważy się wrócić, bo zostałby aresztowany. Mimo to dwóch z nich – były premier Carles Puigdemont (zwany „naszym prezydentem") i były wicepremier Oriol Junqueras – jest na pierwszych miejscach list wyborczych swoich partii. Oni mają przyciągać wyborców, choć w nowym parlamencie nie będą mieli zapewne szansy zasiąść.
Co najciekawsze, partie secesjonistyczne uznają wybory za nielegalne, bo ogłoszone przez rząd w znienawidzonym Madrycie.
– Nie mamy jednak wyjścia, gdybyśmy nie wzięli udziału, to zwyciężyłaby prawica – mówi „Rzeczpospolitej" Nuria Carbo, młoda działaczka skrajnie lewicowej proniepodległościowej partii CUP. Dla niej prawica to wszystkie ugrupowania popierające integralność terytorialną Hiszpanii, łącznie z socjalistyczną PSOE.