Komisja przyznaje dostęp do unijnych rynków finansowych na zasadzie „równoważności" (czasem tłumaczonej jako „wzajemność" czy „ekwiwalencja"). Jego nadanie oznacza uznanie, że w danym kraju regulacje są równie silne jak w UE. Może zostać łatwo cofnięty, z wypowiedzeniem 30 dni.

Komisja udziela go państwom trzecim w poszczególnych obszarach, np. w ubezpieczeniach, ratingach czy w handlu akcjami. Dotychczas podejmowała dosyć szczodre decyzje w sprawie „równoważności", m.in. wobec USA, Kanady czy Japonii. Dosyć łagodne podejście miała również wobec niektórych gospodarek wschodzących, np. Brazylia cieszy się „równoważnością" z UE w takich dziedzinach jak m.in. audyt czy instytucje kredytowe.

Po brexicie KE przyznała jednak Wielkiej Brytanii „równoważność" tylko w dwóch obszarach, z czego decyzja dotycząca instytucji clearingowych musiała zostać wydana, by uniknąć chaosu na rynkach. Wielka Brytania to kraj, który ma regulacje finansowe mocno zharmonizowane z unijnymi. Szczyci się też długą tradycją nadzoru nad branżą. To państwo przyznało UE „równoważność" w 28 sektorach. Czemu więc Unia tak niechętnie to odwzajemnia?

Andrew Bailey, prezes Banku Anglii, obwinił niedawno UE o to, że chce odgrodzić rynek unijny od banków z londyńskiego City. – Są oznaki takich zamierzeń, ale myślę, że byłby to błąd – mówił Bailey. Jego zdaniem Unia domaga się od Brytyjczyków spełnienia ostrzejszych wymagań regulacyjnych niż np. od USA.

KE miała się domagać od Zjednoczonego Królestwa, by powstrzymywali się z luzowaniem regulacji finansowych po brexicie. Z narracji kreślonej przez Brytyjczyków wynika, że UE boi się scenariusza, w którym powstaje „Singapur nad Tamizą" – brytyjski regulacyjny raj czerpiący korzyści z finansowej obsługi gospodarki unijnej.