Przerażenie światem towarzyszy dziś nie tylko kinu artystycznemu, lecz również komercyjnemu. Zrealizowany przez Warnera i DC Comics „Joker” Todda Phillipsa był reklamowany jako sequel „Batmana”, opowiadający o początkach jednego z najsłynniejszych przeciwników Człowieka-Nietoperza. Ale ten film nie ma nic wspólnego z opowieściami o herosach ratujących Gotham przez złem. Odwrotnie. Jest potwornie gorzką refleksją na temat dzisiejszego świata. Opowieścią o tym, jak rodzi się demon. Jak zło, bunt, agresja zaczynają kiełkować w zwyczajnym facecie, któremu nic w życiu nie wyszło. W człowieku wykluczonym, znerwicowanym, nie potrafiącym znaleźć swojego miejsca w społeczeństwie. Coraz bardziej samotnym, zagłębiającym się we własne cierpienie i we własne paranoje. 

„Joker” Todda Phillipsa, choć wywodzi się z kultury komiksu, jest w gruncie rzeczy poważnym dramatem społecznym. Diagnozą kondycji dzisiejszego społeczeństwa. Oskarżeniem czasów, którym brakuje moralnych busoli. Ta fikcyjna historia rejestruje nastrój świata, działa na wyobraźnię, boli. W XXI wieku nawet bajki straciły niewinność.

Film Phillipsa trzeba też koniecznie obejrzeć dla kreacji Joaquina Phoenixa, który absolutnie brawurowo zagrał rolę człowieka zagłębiającego się w piekło. Ten aktor z tajemnicą dwukrotnie wycofywał się z zawodu. Pierwszy raz po śmierci brata Rivera Phoenixa, który po kilku błyskotliwych rolach filmowych, w wieku 23 lat przedawkował narkotyki. Po raz drugi w 2008 roku, gdy prowokacyjnie ogłosił „koniec kariery filmowej”. Powrócił jednak dwa lata później na ekran w filmie „Joaquin Phoenix. Jestem jaki jestem”, a w 2013 roku dostał swoją trzecią nominację do Oscara za kreację w „Mistrzu” Paula Thomasa Andersona. Poprzednio Akademia nominowała go już do tej statuetki za rolę drugoplanową w „Spartakusie” i pierwszoplanową w „Spacerze po linie” Jamesa Mangolda. Dziś, w przeddzień gali Oscarowej 2020 – mimo silnej konkurencji – we wszystkich rankingach wymieniany jest jako pewniak do zwycięstwa.