Dzikie róże, reż. Anna Jadowska
Bohaterką filmu jest młoda kobieta, matka dwójki dzieci. Jej mąż pracuje w Norwegii, ona boryka się z życiem sama, pod okiem gderliwej matki. Niby nie jest jej źle – mąż zarabia na dom, który budują, co jakiś czas wraca. Ale przecież codzienność Ewy to samotność, poczucie beznadziei i zastoju, jakieś marzenia, których nie udało się spełnić, tęsknota za uczuciem. Może za czymś, co młodej dziewczynie pozwoliłoby odnaleźć samą siebie. I Ewa popełniła błąd wdając się w romans z nastolatkiem, który stracił dla niej głowę i niemal ją prześladuje. Za ten eksces, już przez nią niechciany, będzie musiała zapłacić wysoką cenę. Poznajemy ją, kiedy wychodzi ze szpitala, dopiero w ostatniej scenie dowiemy się, co tam robiła.
W tle tej opowieści jest prowincjonalna Polska. Ta, która wcale po ’89 roku nie stała się zamożna, nowoczesna i otwarta. To świat, gdzie rozrywką jest chlanie wódki, z trudem wiążący koniec z końcem, pełen plotek, nietolerancji, konserwatywnych wyobrażeń o roli i miejscu kobiety. Świat duszny, w którym nie da się wyrosnąć ponad przeciętność i pozwolić sobie na głębszy oddech, na szczyptę wolności. Jest też w „Dzikich różach” polski katolicyzm – sztywny, zakłamany, pozbawiony empatii. A wreszcie: Jadowska dotyka tematu, który coraz częściej zaczyna pojawiać się ekranie: wyniszczającej emigracji.
Reżyserka nie osądza. Niczego nie usprawiedliwia, ale patrzy na szarpaninę bohaterki z wyrozumiałością. Przypomina, że błędy nie przekreślają człowieka. I że można się od nich odbić.