To jeden z najmocniejszych filmów politycznych, jakie ostatnio widziałam. Recenzenci porównują go do „Chinatown” czy „Długiego pożegnania”, gdzie wszystko przesiąknięte było cynizmem. Ale tutaj jest coś więcej: akcja filmu toczy się w Kairze 2011 roku, tuż przed egipską rewolucją i na koniec 25 stycznia, w dniu wybuchu wielkich manifestacji przeciw rządom prezydenta Mubaraka.
„Morderstwo w hotelu Hilton” Talika Saleha zaczyna się jak typowy kryminał. W Kairze czarnoskóra pokojówka jest świadkiem morderstwa. Z pokoju hotelowego wychodzi znany polityk po kłótni z dziewczyną. Niedługo potem pokojówka słyszy krzyk. I dostrzega wychodzącego z tego samego pokoju innego mężczyznę. W środku jest ciało zamordowanej kobiety, piosenkarki.
Śledztwo prowadzi pułkownik Noredin. Policjant skorumpowany tak samo jak inni, pobierający od przestępców haracz. Ale tę sprawę chce wyjaśnić do końca, wbrew wszystkiemu, przede wszystkim wbrew naciskom ze strony elit rządzących, by uznać śmierć piosenkarki za samobójstwo. W sprawę zamieszany jest nie tylko wysokiej rangi polityk, także Urząd Bezpieczeństwa wykonujący na jego zlecenie czarną robotę, likwidujący kolejnych świadków.