Kolejny młodzieżowy hit. Wysokobudżetowy, w technologii 3D, a przy tym na bazie komiksu. Przygody kosmicznych agentów Valeriana i Laureline to najpopularniejsza seria komiksowa we Francji z 50-letnią tradycją. Nie „Asterix i Obelix”, nie „Thorgal”, tylko właśnie „Valerian”. Szukając porównań, premiera „Valeriana i Miasta Tysiąca Planet” jest dla Francuzów tym, czym byłaby dla nas kosztowna ekranizacja „Wiedźmina” z amerykańskimi gwiazdami w reżyserii Xawerego Żuławskiego albo Jana Komasy.
Gdy dodamy, że Luc Besson zebrał na „Valeriana” 200 milionów dolarów bez wsparcia hollywoodzkich studiów i że zdjęcia trwały pół roku, a samo rysowanie zajęło siedem miesięcy, to nagle wszystko staje się dużo ciekawsze. Mamy do czynienia z najdroższym filmem europejskim i – jakkolwiek dziwnie to zabrzmi – z najdroższym filmem niezależnym w historii.
Autorzy komiksu powierzyli swoje dzieło w dobre ręce. Besson wie, jak sprzedawać europejską kulturę za oceanem. Zresztą pracował już z ilustratorem „Valeriana” w 1996 r. nad scenograficzną koncepcją „Piątego elementu”. Jednak adaptacji długo nie chciał się podjąć, przekonany, że kino nie uniesie wizualnego bogactwa komiksu. Dopiero „Avatar” Jamesa Camerona uświadomił mu, że dzisiaj nie ma już czegoś takiego jak ograniczenia technologiczne. Są tylko zbyt małe budżety.