Od razu mamy ważną różnicę: była mowa o weekendach! Coś tam dzieje się w dni powszednie, ale dopiero w wolną sobotę ludzie wkładają kamizelki i idą walczyć z władzą. W dzień powszedni pracują, odwożą dzieci do szkoły i na zajęcia, oglądają telewizję. Rewolucje ery postnowoczesnej biegną od piątku do niedzieli. Kiedyś krótkowzrocznie uhonorowano tym mianem rewolucję naszej Solidarności.

Spróbujcie jednak zrobić coś takiego albo choć kijowski Majdan w czasach dzisiejszych; przeciw komu strajkować, z kim rozmawiać, kiedy w każdej fabryce inny właściciel, a zwykle nie tylko zagraniczny, ale i skośnooki? To były relikty zapomnianej już ery autorytaryzmu i wszechmocnego państwa. Teraz wszystko rozgrywa się w internecie, nie w fabrykach albo podobnych majdanach. Jakie zresztą fabryki, jacy robotnicy? Stocznie już upadły, pora na przemysł motoryzacyjny. Postnowoczesnego proletariatu szukajmy na warszawskim Mordorze. Skoro wszystko, co ważne, jest w internecie, to rządzą jego prawa: wszyscy równi, lepszych nie ma, ale jest „piar". Nie ma więc przywództwa, nie ma elit, nikt się nie mądrzy, wszyscy hejtują. W realu tylko bitwa z glinami. Z e-tłumem nie da się negocjować, można go tylko przekupić. Tak jak dawny tłum bez nowomodnego „e".

Kiedyś nazywano to ochlokracją, ale to przeżytek, tak jak cała ta demokracja podobno ateńska. Tłum nie ma więc postulatów, żąda prezentów, także w Atenach. Najlepiej, żeby były niskie podatki, wysokie płace, piękno, młodość i orgazm dla każdego. Tłum wie, że to niemożliwe, ale ma nadzieję, że coś dla siebie wydrze. Władza też wie, ale ma nadzieję, że ich oszuka albo chociaż zmęczy. Pewien niemodny dziś poeta nazwał rewolucję „parowozem dziejów". Rewolucja ery postnowoczesnej to parowóz, gdzie prawie cała para idzie w gwizdek.