Pewien dowcip z brodą zaczyna się pytaniem: Jaka jest różnica między dyplomatą a damą? Odpowiedź brzmi: Jeśli dyplomata mówi „tak", to rzeczywiście znaczy tylko „być może". Jeśli mówi „być może", to faktycznie znaczy „nie". A jeśli mówi „nie", to sam dowodzi, że nie jest dyplomatą. Natomiast kiedy dama mówi „nie", to znaczy raczej „być może". Jeśli mówi „być może", to oczywiście znaczy „tak". Ale kiedy mówi „tak", to sama dowodzi, że nie jest damą.

Z tej właśnie perspektywy należy spojrzeć na wyrok unijnego Trybunału w sprawie niezawisłości polskich sądów i na wiele innych światowych orzeczeń. Jeśliby najwyższa władza sądownicza zjednoczonej Europy orzekła to, co każdy widzi, czyli że rządząca w Polsce partia jest zaawansowana na drodze upolitycznienia sądów, dochowałaby wierności zasadom demokracji, ale z awantury na linii Warszawa–Bruksela wyniknęłaby tylko – jak z awantur poprzednich – erupcja złej krwi. Orzekła więc dyplomatycznie. Unia Europejska – nie inaczej niż inne organizacje międzynarodowe, z szanowną ONZ na czele – utkana jest z dyplomacji i tylko dzięki tej wieloznacznej zwiewności może istnieć i przynosić pożyteczne, choć ograniczone, rezultaty. Dyplomacja bowiem jest więcej jeszcze niż damą, jest sednem tradycyjnej kobiecości, kokietką, która nigdy nie powie „tak" ani „nie", a wielomówne „być może" interpretować należy w zależności od układu sił, nadziei i dobrych chęci.

Jeśli ktoś spodziewa się czegoś więcej, nie ma pojęcia ani o Unii, ani o dyplomacji. Wprawdzie prawo ma być jasne, brzmieć jak w Starym Testamencie: „Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi", ale tłumaczenie dyplomatycznej mgiełki na język twardej rzeczywistości zatwierdza – jak to ktoś celnie ujął – „dyskretny urok faktów dokonanych". Dlatego jestem pesymistą co do dalszego biegu wydarzeń. Wątpię, aby temu heroicznemu wysiłkowi sprostał mocno już pokiereszowany Sąd Najwyższy. A jeśli zajmie się tym Trybunał Przyłębski (dawniej Konstytucyjny), to dewastatorzy polskich sądów mogą spać spokojnie.